Poznaj maniaKalny TOP-15 najciekawszych rockowych albumów koncepcyjnych: od klasyków pokroju Pink Floyd czy The Who, po zadziornych Blink 182 i Green Day.
ManiaKalne blogi to nie tylko sprzęt, nowości, testy czy zestawienia polecanych produktów – czym byłyby bowiem urządzenia bez treści, którymi dzięki nim możemy się cieszyć? Choć na naszych łamach można znaleźć sporo tekstów odnoszących się do filmów i seriali (choćby ostatni tekst Marcepana o najlepszych serialach XXI wieku), to dotąd cicho było o samej muzyce: czas więc na małe urozmaicenie i podkręcenie skali głośności.
Choć zabrzmi to paradoksalnie, to właśnie rock wprowadził albumy koncepcyjne do muzyki popularnej. Z jednej strony klasyczni giganci jak Pink Floyd, Bowie, Hammill, Waters czy The Who, z drugiej zadziorni Blink 182, Green Day czy Muse – wszyscy ci twórcy uznali, że jedna piosenka to zbyt mało, by zmieścić historię, którą chcą nam przekazać.
Lista polecanych rockowych koncept albumów z konieczność jest dość skrótowa, jednak każda z przywoływanych płyt opatrzona została powodami, dla których znalazła się w zestawieniu.
Czego w niej nie znajdziecie? Otóż:
- albumów z bardziej ekstremalnych gatunków jak choćby metal, który zresztą ze względu na mnogość genialnych konceptów (od Kinga Diamonda i Iced Earth przez Ayreon po Avantasię) zasługuje na odrębny wpis;
- muzyki z rodowodem klasycznym, do jakiej odwoływał się choćby Rick Wakeman, która również wyłamuje się z rockowej estetyki;
- albumów polskich (Lao Che, Hunter czy Lizard).
W tym zestawieniu czekają na Was:
- płyty kanoniczne, będące wstępem do magicznej podroży w głąb świata muzyki i dźwięku (Floydzi, Camel, Gentle Giant);
- nagrania nowsze, wykradające koncept album z dziedziny „ambitnego”, progresywnego rocka do bardziej przebojowych odmian jak punk-rock (m.in. Green Day);
- dzieła wymykające się klasyfikacji, totalnie wsobne, ale wywołujące szersze echo (stąd m.in Hammill).
Lista przedstawianych tytułów jest przypadkowa, a wszystkie przywołane wydawnictwa zasługują na uwagę.
Zaczynamy!
Pink Floyd, „The Dark Side of the Moon” (1973)
Płyta, która musi otwierać chyba każde zastawienie tego typu… i słusznie. Trudno sobie wyobrazić, jak album wydany w 1973 roku może brzmieć aż tak współcześnie i poruszać tak aktualne problemy. Gdy po „Dark Side …” zaczynamy słuchać choćby „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” (który, mimo ogromnej sławy uzyskanej właśnie jako album koncepcyjny) The Beatles, to mimo mniej niż dekady różnicy Sierżant Pieprz brzmi niczym zbiór piosenek z dźwiękowych pocztówek po babci…
Dlaczego dzieło Floydów ma gwarantowane miejsce na naszej liście? Przede wszystkim za wspaniałą całość: płyta jest spójna i wzorcowo zrealizowana, a wszelkiego rodzaju „przeszkadzajki” zostały użyte dokładnie tam, gdzie ich miejsce. Do tego hity w rodzaju „Money”, „Breathe” czy „The Great Gig In The Sky”, których można słuchać w nieskończoność. Nie zapominajmy o tekstach, które poruszają tematykę naszych wad, od chciwości po szaleństwo, ale wiele też mówią o czasie i przemijaniu – a są to kwestie, które prędzej czy później zagoszczą w naszych głowach.
Ostatnie zdanie, jakie usłyszymy na płycie, brzmi: „nie ma ciemnej strony księżyca – w rzeczywistości cały jest ciemny”.
Sprawdźcie.
Muse, „The Resistance” (2009)
Muse to zespół, na który spora część miłośników rocka reaguje alergicznie – ogromny eklektyzm, syntezatorowo-gitarowe brzmienia, przesycony wyraźną emocjonalną manierą wokal, proste (czasem wydawać by się mogło stricte popowe) melodie czy w końcu wyraźne hołdy dla gigantów rocka – choćby w przypadku tej płyty ogromny ukłon w stronę Queen. W warstwie tekstowej „The Resistance” otrzymujemy dystopijną historię inspirowaną Orwellem, w której losy zakochanych splatają się z opresyjnym systemem.
Na „The Resistance” znajdziemy: bogactwo brzmień, stadionowe fragmenty, całą masa melodii, które nie wypadną Wam łatwo z ucha (choćby tytułowy, mocno Queenowy „Resistance”, monumentalny „United States of Eurasia”, żywiołowy „Unnatural selection”) i trzyczęściową suitę, gdzie do postrockowych brzmień Muse dołączają klasyczne instrumenty.
Genesis, „The Lamb Lies Down on Broadway” (1974)
Płyta-legenda: co ważne, bardziej ze względu na opowiadaną historię, niż muzykę. Dlaczego? Raela, głównego bohatera opowieści, spotyka przygoda rodem z taniego horroru, w trakcie której zostaje wciągnięty w podziemny świat Manhattanu, gdzie spotyka m.in. Lilith, samą Śmierć, Lamie (z którymi nawiązuje bliższą … znajomość), a w międzyczasie zostaje wykastrowany czy w końcu potwornie zniekształcony. To historia pełna symbolizmu i intertekstualnych nawiązań, opowiedziana poprzez rodzaj strumienia świadomości (z powodów trudności w odbiorze dołączano w postaci wkładki fabularyzowaną wersję opowieści o Raelu).
To płyta, którą trudno porównać z innym dziełem, choć sporo w niej podobieństw muzycznych do poprzednich dokonań Genesis, nieco ELP, Yes – ogółem szeroko pojętego progrockowego grania z tamtego okresu. Ale znajdziemy tam także wspaniałe, kameralne miniatury (choćby crimsonowskie”Hairless Heart”), chóralne popisy z pięknymi pasażami klawiszowymi („Carper Crawlers”), pełne teatralnych brzmień przerywniki („The Waitig Room”), magiczne, pełne gitary akustycznej i dziwnych odgłosów czy wysokich dźwięków gitary elektrycznej współbrzmiącej z falsetem fragmenty („Here Comes The Supernatural Anaestetist”) lub w końcu ambientowe, utrzymane w duchu Briana Eno „Silet Sorrow in Empty Boats”. Długo można tak wymieniać – dwupłytowe wydawnictwo trwa nieco ponad półtorej godziny.
To zdecydowanie jeden z albumów, który mocno zyskuje na odsłuchu z wykorzystaniem słuchawek wokółusznych i jeden z nielicznych, które doczekały się obszernego artykułu w New Yorkerze.
ELO, „Eldorado – A Symphony by the Electric Light Orchestra” (1974)
Już otwierająca album (po uwerturze) piosenka – „Can’t Get It Out of My Head” – stanowi streszczenie tego, czego możemy się spodziewać po całej płycie: charakterystyczny wokal Jeffa Lynne’a, nastrojowe klawisze, smyczki w tle, nieco rozmarzony klimat i masa ukrytych smaczków. W ogóle mam wrażenie, że cały album stanowi odważne przedsięwzięcie – synteza melodyjnego, rozedrganego rocka, który nie stroni od nastrojowych klimatów, ale kojarzy się z muzyką radosną i w wydaniu ELO raczej nieskomplikowaną, z orkiestrą symfoniczną i historią ucieczki w świat fantazji, nawiązującą do … „Czarnoksiężnika z krainy Oz” (tak, okładkę zdobi kadr z klasycznego filmu).
Dlaczego warto? Jeśli chcecie sprawdzić, jak brzmi zestawienie klasycznego rockowego bandu, nastawionego na przebojowe granie, z 30 osobową orkiestrą symfoniczną, lepszego albumu nie znajdziecie. Wspaniały przykład klarownego, przestrzennego nagrania, które robi wrażenie nawet po dziesięcioleciach.
Marillion, „Brave” (1994)
Mroczna, tajemnicza i porywająca płyta, wybijająca się estetyką z dorobku Marillion – choć doceniam ten zespół, to jednak nie do końca przemawia do mnie ich styl i maniera Fisha. W przypadku „Brave” już sam pomysł na album był niecodzienny i wziął się z wariacji na temat kobiety, zatrzymanej przez policję na londyńskim moście, której tożsamości nie można było ustalić. Pomysłodawcą konceptu był Steve Hogarth, następca Fisha, który nadał muzyce Marillion własne piętno i potrafił odciąć się od legendarnego poprzednika.
Polecam ten album fanom płyt pełnych emocji, niejednoznacznych, z amplitudą mocnego, gitarowego grania i stonowanych, klawiszowych przejść. To kawał dobrej, wyjątkowej muzyki, która przypadnie do gustu miłośnikom progresywnego rocka przywykłym do długich płyt.
Gentle Giant, „Three Friends” (1972)
Album, który towarzyszy mi od wielu lat – w zasadzie od niego warto rozpocząć przygodę z niezwykłym zespołem, jakim jest Gentle Giants, ponieważ jest to jeden z ich łatwiejszych w odbiorze i bardziej przebojowych tytułów. Czego możemy się spodziewać po „Three Friends”? Przede wszystkim galopującego, art-rockowego grania, które jest totalnie bezkompromisowe i nie zapatrzone w wielkich konkurentów. Znajdziemy tu złożone wokalizy, bogate instrumentarium (instrumenty klawiszowe, wibrafon, moog, gitara 12-strunowa czy saksofon), cudowne, pulsujące partie basu, eksperymenty z frazowaniem.
Co ciekawe, umiejętne wymieszanie muzyki ambitnej z wgryzającymi się w odbiorcę melodiami zaprowadziło zespół na odległe (ale jednak) miejsce notowania amerykańskiego Billboard 200. Warto dodać, że opowiedziana historia ma kontekst społeczny – śledzimy losy tytułowych trzech szkolnych przyjaciół, których dorosłe ścieżki życiowe rozdzielają się i każdy podąża swoją drogą (od artysty, przez kadrę zarządzającą po robotnika). Banalne? Tak, ale czy nie brzmi znajomo?
To album dla osób ceniących oryginalność, szalone eksperymenty, zabawę muzyką (gdzieś tam błąka się echo Franka Zappy), zmiany tempa i dużą rolę sekcji rytmicznej. W bonusie: przebojowość i brzmienie rozpoznawalne po kilku akordach.
Banco del Mutuo Soccorso, „Darwin!” (1972)
Nieco mniej znany, ale niepowtarzalny i nie pozwalający przejść obok obojętnie album włoskiej kapeli progrockowej, która w przypadku „Darwina!” stworzyła dzieło wybitne. Zanim zabierzecie się do odsłuchu całości, poświęćcie około 8 minut na drugi w kolejności utwór, czyli „La Conquista Della Posizione Eretta”. To eksplozja galopującego progrocka w najlepszym wydaniu, z instrumentarium mogącym zawstydzić większość kapeli nie tylko z tamtego okresu. Z jednej strony ta piosenka ma w sobie moc i energię (zwłaszcza perkusja!), którą odkryjemy później choćby w jazzujących odmianach rocka/metalu, z drugiej znajdziemy tam zmiany tempa, długą, wyciszającą partię czy melotron, który bynajmniej nie pełni wyłącznie funkcji ciekawego rekwizytu.
Dodajmy do tego tematykę – traktującą o Karolu Darwinie i jego teorii ewolucji – a mamy murowanego kandydata na dziwoląga roku 1972.
To zdecydowanie album wymagający, przede wszystkim ze względu na sporo pomieszanych estetyk (od teatralnych przerywników przez proto-hard rock po partie nawiązujące do muzyki klasycznej.
Peter Hammill, „The Fall Of The House Of Usher” (1991)
Peter Hammill to muzyczny ekscentryk, w Polsce rozpropagowany w swoim czasie (wraz z jego zespołem Van Der Graff Generator) przez niezapomnianego Tomka Beksińskiego. Choć we wstępie zapewniałem, że dla klasycyzujących konceptów zabraknie nam miejsca, to ten album jest wyjątkowy, bowiem znajdziemy tu genialnie dobrany podział na poszczególne role; wspaniałe, często monumentalne i tajemnicze melodie, niemal mistyczne chóry, pomiędzy którymi przeciskają się głosy głównych bohaterów.
To dzieło, które chwilami brzmi bardziej jak odgrywane po latach zapomnienia tajemnicze misterium (coś na kształt magicznej roli tańca w „Suspirii”, tyle że tu zamiast ruchu mamy wokalizy), niż klasyczna opera – w ogóle użycie przez Hammilla w podtytule sformułowania gatunku bardziej szkodzi, niż pomaga „The Fall Of The House Of Usher”. Dlaczego? Otóż (na szczęście!) nie znajdziemy tu operowego modulowania głosu, tylko zwykłe, choć chwilami nieco pokombinowane, partie wokalne.
Obowiązkowa pozycja dla sympatyków niebanalnego, balansującego na granicy misterium grania.
David Bowie, „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” (1972)
Piąta płyta w dorobku Bowiego ugruntowała jego status megagwiazdy i solidnie namieszała w głowach fanów – artysta tak bardzo utożsamił się z bohaterem albumu, że przez rok (!) występował jako Ziggy Stardust. Album to historia tytułowego przybysza z kosmosu, który na naszej planecie zostaje gwiazdą rocka. Na płycie znajdziemy kultowe utwory: „Ziggy Stardust”, „Suffragette City”, „Starman” – ale nie znaczy to wcale, że postała część jest gorsza.
To rzadki przypadek konceptu, gdzie każda piosenka ma swoje miejsce i każda jest na swój sposób przebojowa: czy będzie to chwytający za serce „Five Years”, określany mianem kołysanki dla ludzkości, czy płynący „Lady Stardust” (prawdopodobnie poświęcony Marcowi Bolanowi z T.Rex), czy w końcu hippisowski „It Ain’t Easy”, ze wspaniałym chóralnym refrenem – zawsze to utwory, które choć utrzymane w odmiennej stylistyce i indywidualne, to niezmiennie mające nam coś do przekazania i zapadające w pamięć.
Mimo, że brzmienie niektórych piosenek nieco się zestarzało, to bezapelacyjnie Ziggy Stardust jest albumem kluczowym dla wczesnego okresu twórczości Bowiego – rozumianego nie tylko jako komponowanie utworów, ale także bezkompromisowe przenoszenie sztuki na każdą dziedzinę życia.
Roger Waters, „The Pros and Cons of Hitch Hiking” (1984)
Płyta, która przy pierwszych taktach powoduje lekki opór – surowe brzmienie, specyficzne Watersowskie melodie i wokal, pozorna prostota kompozycji. Jednak jeżeli damy jej szansę, okazuje się, że ani nie brak tam smaczków, ani przebojowych elementów, ani obłędnego saksofonu, który jest znakiem rozpoznawczym tego tytułu.
Dodajmy do tego chórki czy elementy orkiestry spod ręki Kamena, połączone z ascetycznymi partiami sekcji rytmicznej i gitary Watersa oraz onirycznymi, pełnymi rozmaitych obaw, ale też fantazji, tekstami.
Warto – nie tylko dla okładkowej autostopowiczki.
The Who, „Tommy” (1969)
Wspaniała opowieść o chłopcu, który zaczyna egzystować w świecie bez dźwięków, barw i możliwości wydobycia z siebie głosu. Brzmi przerażająco? To dopiero początek podróży w głąb jego życia, które – wbrew pozorom – okazuje się co najmniej pełne wrażeń. W tle samej fabuły odzywają się echa religijnych fascynacji członków grupy, zmiksowanych z szalonymi i pełnymi własnych poszukiwań marzeniami hipisów.
Sam album brzmi dziś chwilami dość archaicznie, ale za to jest nasycony bogactwem dźwięków i hipnotyzującymi melodiami. O dziwo zremasterowana wersja, dostępna choćby na Tidal, zachowując atmosferę muzyki pochodzącej sprzed … 40 lat, oferuje sporo basu i klarowność dzisiejszego brzmienia – to bardzo ciekawe doświadczenie. Warto spróbować tej płyty, choć dla słuchacza nawykłego do współczesnego, loudnesowego brzmienia i skomplikowanych łamańców aranżacyjnych może to być paradoksalnie ciężka, choć odświeżająca przeprawa.
Blink 182, „Take Off Your Pants And Jacket” (2001)
School punkowcy w akcji – czwarta płyta, która udowodniła światu, że 4 miliony sprzedanych egzemplarzy poprzedniego albumu nie było przypadkiem: mimo dwuznacznych (jak sam tytuł albumu!) recenzji, płyta debiutowała na pierwszy miejscu Billboard 200, osiągając sprzedaż na poziomie 14 mln albumów. Jeśli reagujecie alergicznie na pop-punk uspokoję Was – wybrałem ten album nie ze względu na jego niezwykłą zawartość artystyczną, ale hałas, jaki powstał po jego wydaniu. Blink 182 pokazał, że idea albumu koncepcyjnego sprawdza się świetnie w muzyce komercyjnej, popowej, nastawionej na specyficznego odbiorcę (w tamtym okresie byłby to dojrzewający fan American Pie).
Zresztą nie jest to do końca stereotypowy album postpunkowców z Kalifornii – wystarczy przywołać choćby „Stay together for the kids”, mówiący o dorastaniu dziecka w cieniu wyborów rodziców, czy dekadencki „Anthem Part Two”. Jednak największą popularność album zawdzięcza wakacyjnym hitom w rodzaju „First Date” czy „The Rock Show”, które wywołają uśmiech nawet na twarzy wyborców Grzegorz Brauna.
Dziś ten album ciągle broni się radością nieskomplikowanych riffów i przebojowością, a w przypadku nieco starszych odbiorców – dodatkową nutką nostalgii.
Green Day, „American Idiot” (2004)
Kolejna postpunkowa płyta w naszym zestawieniu, wywodząca się z typowo rozrywkowego bandu – na „American Idiot” Green Day postanowił nagrać rock operę i choć powstałe dzieło nie do koca mieści się w kanonie wydawnictw tego typu (nieco brakuje spójności pomiędzy utworami), to powstał album ciekawy i wymykający się jednoznacznej klasyfikacji. Bohaterem albumu jest Jezus z Przedmieścia – poznajemy go w suicie, składającej się z 5 rożnych utworów.
„American Idiot” wpisał się w antyrepublikańską kampanię sprzed lat i narobił całkiem sporo szumu – dziś album ten pamiętamy przede wszystkim z popowego, sentymentalnego „Boulevard Of Broken Dreams”, tytułowego, utrzymanego w stylu grupy „American Idiot”, melancholijnego „Wake Me Up When September Ends” czy skróconej wersją „Jesus Of Suburbia”. Choć nie jestem wielkim fanem Green Day, uważam, że należy im się miejsce w naszym zestawieniu za odwagę w próbie reanimacji tradycyjnego albumu koncepcyjnego, podlanego popowo-punkowym sosem i zaangażowaniem ideologicznym.
Pink Floyd, „The Wall” (1979)
Kolejne dzieło Floydów, które (zupełnie słusznie) obrosło legendą wyjątkowej płyty. To przejmująca opowieść o dorastaniu i odgradzaniu się od świata cegiełkami pochodzącymi z kolejnych życiowych rozczarowań, pełna przebojowych utworów, które na stałe wpisały się do kanonu rocka. To stąd pochodzi słynne „Another Brick In The Wall”, „Hey You”, „Comfortably Numb” czy „Goodbye Blue Sky” – każdy z tych tytułów zapewniłby dowolnej kapeli miejsce w historii muzyki.
To jedna z płyt, do których wysłuchania należy podejść przynajmniej raz – a jeśli już ją znacie, dajcie jej kolejną szansę.
Jeff Wayne, „Jeff Wayne’s Musical Version of The War of the Worlds” (1978)
Czarny koń zestawienia – album, który genialnie łączy możliwości rocka z orkiestrą symfoniczną. Znajdziemy tu podział na role (postaci z kart utworu H.G. Wellsa mają przypisane do siebie wokale), narratora (Richard Burton, którego w ponownej adaptacji z 2012 roku zastąpił nie kto inny jak Liam Neeson) i piosenki, które stanowią jedyną w swoim rodzaju spójną całość. Do prac nad oryginalnym wydaniem udało się Wayne’owi zaprosić ciekawych muzyków: Phila Lynotta z Thin Lizzy, Davida Essexa, Julie Covington czy Justina Haywarda z The Moody Blues.
Polecam to wydawnictwo jako przykład idealnie spójnej kompozycji, gdzie nie znajdziemy żadnego zbędnego dźwięku, a efekty dramatyczne umieszczone w partiach narracyjnych robią ogromne wrażenie do dziś. Wśród utworów nie zabrakło indywidualnych przebojów („Forever Autumn” i „The Eve of the War”), które w swoim czasie walczyły w zestawieniach najlepszych singli. Bez wątpienia to płyta ambitna, nagrana z niezwykłym rozmachem i odwagą – jeśli jej nie znacie, czeka Was wspaniała przygoda, emocjonalnie rozkładająca „Wojnę światów” Spielberga na łopatki.
Jeśli macie swoje typu rockowych albumów koncepcyjnych, dajcie o nich znać w komentarzu.
To również warto przeczytać
Koniecznie zerknij na zawsze aktualne zestawienie najciekawszych premier w HBO GO, regularnie aktualizowany przegląd najciekawszych premier w iTunes oraz przegląd najciekawszych nowości na Netflix. Dla fanów serwisu Amazon mamy natomiast przegląd premier na Amazon Prime.
Ponadto, przygotowaliśmy szereg innych, maniaKalnych zestawień, w których zebraliśmy najciekawsze filmy i seriale dostępne w Polsce.
- Najlepsze filmy SF XXI wieku. TOP-30
- Najlepsze seriale XXI wieku. TOP-45
- Najlepsze seriale na Netflix (2019)
- Najlepsze seriale na Amazon Prime
- Najlepsze miniseriale na jeden wieczór
- Najlepsze seriale XXI wieku. TOP-40
- Najlepsze polskie seriale XXI wieku. TOP-10
- 10 najlepszych filmów fantasy XXI wieku
Ceny w sklepach
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.