Drugi sezon „Fundacji” zakończył się z przytupem, jeszcze większym niż pierwszy, a zarazem otwierającym szeroko drzwi do niesamowitych rzeczy w trzeciej serii. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana SF, zwłaszcza takiego, który nie zna książkowego pierwowzoru. W czym tkwi fenomen „Fundacji”?
Powiedzieć, że „Fundacja” to taka „Gra o tron”, tyle że w kosmosie, to nic nie powiedzieć. Historia w serialu oryginalnym Apple TV+ rozgrywa się na przestrzeni tysięcy lat i może pochwalić się doprawdy „kosmicznym” rozmachem. Wszak od decyzji bohaterów (nie tylko głównych, ale i pobocznych) zależą losy całej galaktyki i przetrwania w niej rodzaju ludzkiego.
Przyznam szczerze, że nie jestem osobą, która zakochuje się od pierwszego wejrzenia, więc na polubienie serialu potrzebowałem kilku odcinków sezonu pierwszego, ale drugiego wypatrywałem już z utęsknieniem. I wiecie co? Nie zawiodłem się. Drugi sezon „Fundacji” jest jeszcze lepszy niż pierwszy, a dwa ostatnie odcinki („Dawno temu, niedaleko” i „Mity o stworzeniu”) to istny majstersztyk!
Pierwszy sezon jak test cierpliwości
Jeszcze dekadę temu „Fundacja” Isaaka Asimova była uważana za jedno z „nieadaptowalnych” dzieł (podobnie zresztą jak „Sandman” Neila Gaimana). Żadna sieć telewizyjna nie miałaby na tyle cierpliwości i takiego budżetu, by stworzyć serial, który potrzebowałby co najmniej półtora sezonu, by pokazać, w jakim kierunku zmierza. Ryzyko Apple się opłaciło, a „Fundacja” może stać się jednym z najlepszych seriali SF wszech czasów, stawianych obok „Battlestar Galactica” czy „The Expanse”.
Przez wielu „Fundacja” była uważana za dzieło nienadające się do sfilmowania ze względu na akcję rozciągniętą na tysiąclecia. Co więcej, duże fragmenty trylogii (pierwotnie publikowanej w odcinkach na łamach „Astounding Science-Fiction” w latach 40. i 50. ubiegłego wieku) to nudne lekcje historii, podczas których ludzie siedzą w sali i opisują rzeczy, które wydarzyły się w przeszłości kosmicznego imperium.
Tutaj warto zrobić małą pauzę i pokrótce powiedzieć, o czym jest „Fundacja” – bez spoilerów.
Akcja serialu rozgrywa się w odległej przyszłości, gdy Imperium Galaktyczne jest rządzone przez dynastię genetyczną klonów – potomków pierwotnego cesarza Cleona I. Zawsze istnieją oni w trzech osobach: Świtu, Dnia i Zmierzchu, a każdy z nich ma do odegrania własną rolę w panowaniu.
Nie wszyscy są jednak zadowoleni z tak sprawowanej władzy, więc matematyk Hari Seldon opracowuje złożony algorytm przewidywania przyszłości (psychohistorię) i ustanowienia lepszego, alternatywnego sposobu życia. Ma go zapewnić tytułowa Fundacja. W realizacji planu pomaga mu błyskotliwa Gaal Dornick, która zdaje się jako jedyna rozumieć meandry logiki Seldona, choć w końcu także się w nich gubi.
Pierwszy sezon „Fundacji” był czymś w rodzaju testu cierpliwości. Serial należało bardziej podziwiać niż oglądać z paczką chipsów i do tego najlepiej robić notatki, by się nie pogubić we wszystkich wątkach. Sposób prowadzenia akcji był nieśpieszny, ale bardzo odważny, a niektóre odcinki, jak genialny „Brakujący element”, zapamiętam na zawsze. Nie było w nim scen kosmicznych walk rodem z „Gwiezdnych wojen” ani forteli załogi USS Enterprise, a po prostu dużo dobrego „gadania”.
Wielkie idee i filozoficzne dylematy wydawały się tu kluczowe, choć głównych bohaterów nie dało się lepiej poznać (niejasny podział na „dobrych” i „złych”). Pierwsza seria w zbyt wielu momentach polegała na wizualizacjach i pytaniach, na które niekoniecznie mieliśmy dostać odpowiedź na tacy, a raczej wyszukać sobie ją gdzieś w Internecie. Ale to wszystko doprowadziło do satysfakcjonującego finału („Skok” ma swoje momenty) i wprowadziło do fenomenalnego sezonu drugiego.
Drugi sezon to nagroda za cierpliwość
W drugim sezonie „Fundacji” akcja przeskakuje o 138 lat, a większość postaci, które poznaliśmy w pierwszym sezonie, nie żyją.
To genialny zabieg, który otwiera przed scenarzystami furtkę, by skupić się na tych najważniejszych bohaterach – zarówno związanych z Gaal Dornick (autentyczna, choć czasami zagubiona Lou Llobell), która realizuje plan Seldona, jak i „nowym” Cleonie, który ma DNA wspólne ze swoimi przodkami, ale pod wieloma względami jest „inny”.
I w tym miejscu wielkie słowa uznania należą się dla niesamowitego Lee Pace’a, kradnącego dosłownie każdą scenę, w której się pojawi (a ostatnie ujęcie „Dawno temu, niedaleko” to mistrzostwo). Pamiętacie go jeszcze z „Halt and Catch Fire”? To było moje pierwsze zetknięcie z tym aktorem i już wtedy czułem, że ma w sobie coś wyjątkowego.
Więcej czasu ekranowego dostaje także Demerzel grana przez Laurę Birn, ostatni robot służący Cleonom. Sezon drugi kryje w sobie wiele niespodzianek dotyczących jej relacji z tronem i całym Imperium, ale warto odkryć je samemu. Nowe postacie, takie jak kleryk Brat Constant (Isabella Laughland) i łobuzerski Hober Mallow (Dimitri Leonidas), mają w sobie mnóstwo uroku, bitwy kosmiczne (kiedy się pojawiają) są spektakularne, a niezrównana scenografia niemal wkracza na orbitę „Piątego elementu” pod względem efektowności.
Każdy odcinek drugiego sezonu sprawia wrażenie, że jesteśmy świadkami wydarzeń o ogromnych konsekwencjach dla całej galaktyki, takich jak zbliżający się ślub, który zakończy dynastię genetyczną Cleonów czy rozdzielanie misji przez Seldona w Krypcie. Jest tu jednak czas na intymność, mniejszą skalę i retrospekcje. Plan Seldona, mający na celu zresetowanie Imperium, opiera się na ruchu mas, a nie jednostek, choć bohaterowie kwestionują ten pogląd przez cały czas.
Sam Seldon ma do odegrania w tym sezonie większą rolę, a ładunek emocjonalny między bohaterami jest wręcz namacalny. Może to banał, ale „Fundacja” świetnie radzi sobie z pokazaniem, że miłość może faktycznie pomóc w dokonaniu wielkich rzeczy.
Jeśli ekranową space operę można mierzyć w skali między kubrickowską metafizyką „2001: Odysei kosmicznej” a kostiumową naiwnością „Gwiezdnych wojen”, to „Fundacja” idealnie wypełnia lukę między nimi.
To serial, który porusza ważne tematy dotyczące autorytaryzmu, wolności słowa, poświęcenia oraz rozkroku między wiarą a nauką. Robi to wszystko, jednocześnie dostarczając widowisko SF na dużą skalę, niejednokrotnie zapierającą dech w piersi. Nie dziwię się, że nikt wcześniej nie próbował czegoś takiego w warunkach telewizyjnych, ale teraz, po ponad 20 godzinach podróży, już wiem, że „Fundacja” po prostu musiała powstać. Warto było czekać.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Wyczekiwałam co piątek nowych odcinków. Jest świetny! A wizualnie majstersztyk. Jestem zdziwiona, ze tak mało go reklamują.
Zgadzam się, że Lee kradnie sceny. A historia Demerzel i ta scena w krypcie wow
Ten serial jest nudny, i byle jak napisany … jak tylko zaczynasz rozumieć co się dzieje to jeb, cięcie i inny wątek.
Proszę o podanie rocznika
Dawno takiego gniota nie widziałem ,skakanie między wątkami jest takie że zastanawiałem się czy na pewno kolejny odcinek włączyłem ,zamotanie do²,osobiście nie polecam .
…
Przeczytaj ksiazki. Ten serial to nieporozumienie. I dlatego go nikt nie oglada.
Książek nie znam, odrzuciły mnie kilka lat temu i jakoś nie miałem ochoty się „męczyć”. Ja piszę tutaj o „Fundacji” jako serialu, a nie adaptacji Asimova, a jako serial per se jest świetna. To nie jest tak, że prawo do oceniania tego typu pozycji mają tylko najwierniejsi fani książkowych pierwowzorów. Zresztą, jestem pewien, że są także osoby, które po „Diunie” Villenueve wyszły z kina z opadem szczęki, mimo że książek nie czytały – i nie ma w tym nic złego.
Polecam przeczytać serię książek Asimova, to zmienisz zdanie.
Obejrzałbym ale kolejna tv po netflixie Amazonie HBo I Disneyu to przesada. Sprytnie mnożą te byty. Dla mnie serial sf zeszłego roku to zdecydowanie Devs i Outer Range. Reszta to kupy.
A tu błąd właśnie że oglądam. I szkoda że drugi sezon dobiegł końca. Znakomity serial z mega dobrymi efektami. Świetnie napisany scenariusz. Już z niecierpliwością czekam na kolejny sezon. Polecam też obejrzeć Silos oraz Inwazję. Pozdrawiam.