„Oppenheimer” 180 minut, „Czas krwawego księżyca” 206 minut, „Irlandczyk” 209 minut, „Lista Schindlera” 195 minut. Podobno twórcy Hollywood nie lubią długich filmów, ale i tak je produkują, a te zbierają nagrody i wysokie oceny od widzów. Dlaczego? Czy dobre filmy naprawdę muszą być długie?
Kiedy w 2009 r. jako dwudziestoparoletni fan komiksów wybrałem się do kina na „Watchmen. Strażników” Zacka Snydera miałem poczucie, że na seansie spędziłem całą wieczność. A przecież to były „zaledwie” 163 minuty, które z obowiązkowymi reklamami pochłonęły trzy godziny mojego życia. Pamiętam uczucia, jakie wtedy mną targały i zachwyt nad dziełem Snydera, które do dzisiaj uważam za jeden z najlepszych filmów wszech czasów.
Wiedziałem też, że gdyby film był bardziej „przystępny” i krótszy o np. 30 minut, to pewnie zarobiłby więcej, ale nie opowiedziałby historii w pełny sposób. Tak musiało być, a przecież mówimy o czasach, w których wyjątkowo długie filmy były rzadkością, a „Titanic” czy „Władca Pierścieni” to wyjątki potwierdzające regułę. Od tego czasu sporo się zmieniło.
Wystarczy spojrzeć na dwa wysoko oceniane hity ubiegłego roku – seans „Oppenheimera” Christophera Nolana zajmie nam 3 godziny, a „Czas krwawego księżyca” Martina Scorsese jest o blisko pół godziny dłuższy. Z czego to wynika? Dlaczego przyjęło się, że „dobry film” musi być długi? Czy historii nie można opowiadać w bardziej kompaktowy sposób?
Filmy o połowę dłuższe niż 80 lat temu
Początkowo długość filmu była powiązana z ograniczonymi możliwościami projektorów, dlatego najstarsze tytuły trwały po kilka minut. Ale przecież najbardziej dochodowy film w historii amerykańskiej kinematografii (uwzględniając inflację), czyli „Przeminęło z wiatrem” z 1939 r., trwał niecałe cztery godziny. Nikt wtedy nie narzekał, że nudno, że za długo, że siedzenia niewygodne, że popcornu brak. A przecież to żaden wyjątek.
Inne pozycje z pierwszej dziesiątki kasowych klasyków wszech czasów, np. „Dziesięcioro przykazań”, „Doktor Żywago” czy „Titanic” to prawdziwe filmowe epopeje. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że „Gwiezdne wojny: Nowa nadzieja” w pierwotnej wersji trwały zaledwie dwie godziny, można stwierdzić, że to naprawdę krótki metraż.
Statystyki wskazują, że kinowe premiery są o 11 procent dłuższe niż 20 lat temu i nawet o 50 procent dłuższe niż 80 lat temu. Przekroczenie 120 minut czasu projekcji jest dzisiaj wręcz „obowiązkiem” każdego potencjalnego hitu. Jak to możliwe, skoro żyjemy w dobie TikToka i szortów na YouTubie, które zajmują nam niewiele czasu? Jak to możliwe, skoro ciągle gdzieś pędzimy, a uwagę możemy skupić krócej niż kiedykolwiek wcześniej? Dlaczego filmy kinowe przełamują ten trend?
„Zwięzłość jest duszą sensu, a dygresje to nieporadne członki jego ciała” – ten słynny cytat z „Hamleta” idealnie opisuje nasze oczekiwania dotyczące świata. Dzisiaj, jak nigdy wcześniej, oczekujemy konkretów od innych osób i konkretnych treści zawartych w filmach, grach, książkach. Ale uwielbiamy zatracać się w kilkusezonowych serialach, filmowych epopejach czy kilkutomowych sagach książkowych.
„Zwięzłość” oznacza „krótkość”, a nic tak nie buduje napięcia jak utrzymanie odbiorcy danego dzieła przez jak najdłuższy czas. Oczywiście, w przypadku filmów łatwiej utrzymać uwagę widza przez 90 niż przez 180 minut. A przecież „John Wick 4”, czyli kino wybitnie rozrywkowe, pozbawione filozoficznego sznytu i dylematów moralnych, to dobra zabawa przez 169 minut, a „Avengers: Koniec gry” to aż 182 minuty jazdy bez trzymanki. A mówimy tu o pozycjach wysoko ocenianych nie tylko przez fanów gatunku, ale znawców kina per se.
Nasz czas jest bezcenny
Czas naszej uwagi – czy to w przypadku książki, czy filmu, czy nawet gry wideo – znacznie się skrócił. Historie, w których ktoś odbił się od książki po przeczytanych 300 stronach lub porzucił grę po 20 godzinach głównego wątku, zdarzają się coraz częściej.
Sam kilkukrotnie podjąłem tak drastyczną decyzję, choć zazwyczaj staram się kończyć to, co zacząłem (nawet „na siłę”). Ale przecież nasz czas jest dzisiaj wyjątkowo cenny – jeżeli nie czerpiemy z czegoś satysfakcji, to lepiej zrezygnować z tego na początkowym etapie. Lepiej porzucić książkę po 300 stronach, niż męczyć się z nią przez kolejne 300.
Wiele osób twierdzi, że lubi krótkie, wyraziste filmy, które zamykają się w dwóch godzinach. 120 minut wydaje się być rozsądnym czasem, który możemy poświęcić na seans kinowy, wyłączyć się od obowiązków domowych i zapomnieć o świecie. Dwugodzinny film łatwiej obejrzeć w całości wieczorem lub wybrać się na niego do kina.
W przypadku pozycji trwającej 100-120 minut prawdopodobieństwo potrzeby zrobienia sobie przerwy na toaletę jest mniejsze niż w przypadku 3-godzinnego kolosa. Dłuższe filmy oznaczają więcej pieniędzy dla opiekunek, jeżeli zostawimy z nimi dzieci – i wbrew pozorom naprawdę sporo osób podchodzi do tej kwestii właśnie w czysto praktyczny sposób. Odbiorcy chcą mniej produktu, ale ważne, by był on satysfakcjonujący.
Także właściciele kin wolą, by filmy były krótsze z prostego powodu: mogą zarezerwować więcej seansów, sprzedać więcej biletów i przekąsek. Widz wybierający się na 3-godzinnego „Oppenheimera” kupuje tylko jeden bilet, jeden napój i popcorn, a ponadto i tak musi wyjść w trakcie seansu do toalety, co nigdy nie jest komfortowe, bo zawsze kilka minut projekcji ucieka. Film trwający 120 minut jest dla kina bardziej opłacalną opcją niż 180-minutowe dzieło, bo więcej seansów w trakcie dnia oznacza więcej widzów, a więc i więcej pieniędzy.
Studia też nie przepadają za długimi filmami, bo każdy dzień zdjęciowy kosztuje dziesiątki tysięcy dolarów, a montaż dodatkowego materiału wymaga czasu i pieniędzy. A jeżeli jeszcze film ma sporo efektów specjalnych, to jeszcze bardziej odbija się to na budżecie produkcji. Czy w krótszej formie nie da się opowiedzieć satysfakcjonującej historii? „Memento” z 2000 r. trwa 113 minut, a „Grawitacja” z 2014 r., która zgarnęła kilka Oscarów, zaledwie 91 minut. I w przypadku żadnej z tych pozycji nie miałem poczucia, że to „za mało”.
Epickie filmy po prostu „muszą” być długie
Kluczowa wydaje się być wizja reżysera jako „decydującego głosu” na planie filmowym. Jeden jest w stanie opowiedzieć daną historię w 100 minut, a drugi będzie potrzebował na to znacznie więcej uwagi widza. Podobnie jest z książkami – najlepiej czyta się 300-stronicowe powieści, ale przecież blisko 800-stron spędzonych z „Ulissesem” Jamesa Joyce’a mija błyskawicznie.
To, w jakiej formie jest zamknięta dana opowieść, powinno zależeć tylko i wyłącznie od jej twórcy. Żadne wydawnictwo nie powinno narzucać autorowi limitu znaków, podobnie jak studia nie powinny mieszać się do planów reżyserów. Lepiej wypuścić do kin film długi, a kompletny, a nie poszatkowaną historię, której później trzeba będzie bronić na siłę.
Idealnym przykładem jest tu „Liga Sprawiedliwości” Zacha Snydera, której oglądanie w kinie było prawdziwą męczarnią, ale reżyser winę za słabe wyniki zrzucił na cięcia postprodukcyjne i ograniczenia producenta. I faktycznie, wersja reżyserska „Ligi Sprawiedliwości”, która została wypuszczona w 2021 r. na HBO Max, nabrała głębi i polotu. Problem w tym, że trwa 242 minut, więc trudno byłoby to znieść na jednym posiedzeniu w kinie.
Widzowie chcą dłuższych filmów, mimo że tak naprawdę ich nie potrzebują, z jednego prostego powodu. Chodzi o rozmach. Kasowy hit musi przecież być epicki, a skoro ma być epicki, to musi być odpowiednio długi. Wtedy widz wie, za co płaci, nawet jeżeli na myśl o spędzeniu 3 godzinach w kinie robi mu się słabo. To prosty efekt psychologiczny, obserwowany w wielu innych aspektach naszego życia. Mamy poczucie, że jeżeli coś jest „duże”, to jest warte zachodu, bo przecież wymagało tak dużo włożonej pracy. Ale to tylko ułuda. Przecież najbardziej smakowite pączki to te, które są po brzegi wypełnione nadzieniem, a nie te, których średnica jest największa.
Można się spodziewać, że trend coraz dłuższych filmów będzie się utrzymywał w kolejnych latach. Nie ma w tym nic złego, jeżeli w zamian będziemy otrzymywać treściwe, satysfakcjonujące historie, a nie sztucznie wypełnione scenami wydmuszki. Trzeba pamiętać, że w wyniku pandemii kino przeszło niesamowitą transformację, a zmienił się też nasz sposób konsumpcji treści. Zamiast seansu w kinie równie przyjemny może być wieczór spędzony w domowym zaciszu z filmem odpalonym na Netfliksie.
To również warto przeczytać!
- Zack Snyder: wizjoner czy szpaner?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
- Problemy Majorsa to szansa dla Marvela. Co dalej z MCU?
- Dlaczego tak bardzo fascynują nas mordercy w filmach i serialach?
- „Gen V” to panaceum na przekoloryzowany i nudny MCU
- Niech żyje Król Potworów. Godzilla w życiowej formie
- Quo vadis, MCU? Superbohaterowie na rozdrożu
- „Fundacja”, czyli „Gra o tron” w kosmosie. Wybitny serial SF, którego prawdopodobnie nie oglądasz
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.