Pierwszy sezon „Detektywa” miał swoją premierę w styczniu 2014 r. i na zawsze zmienił seriale telewizyjne. Starzeje się on jak dobre wino i zaryzykuję stwierdzeniem, że za kolejne 10 lat będzie smakował jeszcze lepiej. Jak to w ogóle możliwe? Co niezwykłego jest w 8-odcinkowej opowieści?
Od 2014 r., kiedy wyszedł pierwszy sezon „Detektywa”, sporo się zmieniło. Przez dekadę pojawiło się wiele świetnych seriali, niektóre skończyły, a inne dopiero się rozkręcają. Świat odcinkowych historii nie lubi próżni, ale w czasach zdominowanych przez wszechobecne platformy streamingowe dosłownie jesteśmy bombardowani nowymi produkcjami. Nie wszystkie są jakościowe.
Kiedyś serial (zgodnie z definicją: opowieść odcinkowa emitowana w regularnych odstępach czasu) był dla odbiorcy momentem wyciszenia i refleksji, a na kontynuację czekało się tydzień, a czasami nawet dłużej. Dzisiaj seriale konsumuje się w inny sposób – często dostajemy wszystkie odcinki na raz, a gdyby skleić je w jedno wyszedłby bardzo długi, nierówny film.
Produkowanie opowieści odcinkowych, które zgodnie ze swoją naturą, powinny być emitowane w regularnych odstępach czasu, to wielka sztuka i nieliczni są jej wierni. HBO to jeden z ostatnich bastionów romantyzmu.
„Detektyw” to jeden najoryginalniejszych seriali wszech czasów i właśnie do dystrybucji odcinkowej został stworzony. Powstały trzy sezony (czwarty właśnie jest w trakcie emisji), ale pierwszy wyróżnia się nad pozostałymi praktycznie na każdym polu. Ba, wyróżnia się nad wieloma innymi serialami konkurencyjnych stacji, mimo iż od jego finału minęło już 10 lat.
Co takiego jest niezwykłego w historii napisanej przez Nica Pizzolatto i wyreżyserowanej przez Cary’ego Fukunagę, że zachowuje taką uniwersalną świeżość?
Pierwszy „Detektyw” wprowadził nowe standardy, które obowiązują do dziś
Akcja pierwszego sezonu „Detektywa” rozgrywa się na wiejskich terenach Luizjany i podąża za detektywami Rustem Cohlem i Martym Hartem (granymi przez Matthewa McConaugheya i Woody’ego Harrelsona). Serial bazuje na zawiłej intrydze okultystycznej obejmującej morderstwo, molestowanie dzieci i seryjnego mordercę.
Mamy tu kapitalną grę aktorską – i choć „Detektyw” nie był pierwszym serialem, w którym do głównych ról wykorzystano aktorów z najwyższej (kinowej) półki, występy McConaugheya i Harrelsona wyniosły ten trend na zupełnie nowy poziom.
Od samego początku było klarowne, że „Detektyw” będzie antologią i choć nie było to nic nowatorskiego, to wprowadziło do tego gatunku serialowego tak potrzebne innowacje. Skupienie się na historii, która ma być opowiedziana od początku do końca w określonych ramach czasowych (w przypadku „Detektywa” to 8 odcinków), pozwoliło twórcom na pełniejsze poświęcenie się opowiadanej historii.
Wykorzystali to także twórcy „Fargo” (pierwszy sezon także w 2014 r.), co okazało się strzałem w dziesiątkę w kontekście dramatów kryminalnych. Wcześniej wydawało się, że klasyczne serialowe antologie – jak „Czarne lustro” czy „American Horror History” – muszą mieć historie zamknięte w 45-60 minutach przeznaczonych na odcinek. „Detektyw” pokazał, że wizję tę można rozszerzyć na cały sezon, który dodatkowo jest krótszy niż w latach poprzednich.
„Detektyw” wprowadził nowatorski pomysł na sezon składający się z ośmiu odcinków – coś, co było stosunkowo rzadkie przed 2014 rokiem. Dzisiaj chyba nikt nie wyobraża sobie sezonów dłuższych niż te 8-10 odcinków, na co niewątpliwy wpływ miał sukces serialu Nica Pizzolatto.
Podczas gdy wcześniejsze seriale przyciągały publiczność jednym dużym nazwiskiem, „Detektyw” mógł pochwalić się angażem zdobywcy Oscara (McConaughey), a także innymi dużymi gwiazdami Hollywood, takimi jak Harrelson czy Michelle Monaghan. Sukces serialu zachęcił inne gwiazdy do podążania tą drogą i dzisiaj jest to całkowicie „normalne”.
Nie ma już rozgraniczenia na aktorów serialowych i filmowych – wszyscy są po prostu artystami i powinni być rozliczani za ich umiejętności. Pod tym względem „Detektyw” przetarł szlak i niewątpliwie nie byłoby Kate Winslet w „Mare z Easttown”, Gary’ego Oldmana w „Kulawych koniach” czy choćby Henry’ego Cavilla w „Wiedźminie”.
Mroczna, kameralna historia, która mogłaby się naprawdę wydarzyć
Patrząc na wysokobudżetowe seriale, takie jak „Gra o tron”, „Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy” czy „Fundacja”, łatwo zapomnieć, że był czas, gdy telewizję postrzegano jako ubogą krewną kina. Chociaż „Detektywowi” brakowało „epickości” i efektów specjalnych innych produkcji, serial ten prawdopodobnie zrobił więcej, aby ugruntować pozycję tego formatu na równi z kinem, dzięki swojemu oryginalnemu podejściu do stylu, tempa i znaczenia opowiadanej historii.
Sekwencje takie, jak akcja ratunkowa w odcinku 4 były prekursorem pracy reżysera Cary’ego Fukunagi nad „Nie czas umierać”, a pięknie sfotografowany krajobraz Luizjany nadawał „Detektywowi” teatralne poczucie skali. Podobnie podejście serialu do opowiadania jednej, rozbudowanej historii sprawiło, że pierwszy „Detektyw” bardziej przypominał długi film niż typowy serial kryminalny. To dzisiaj zdarza się coraz wcześniej.
Seriale pokroju „Yellowstone” Taylora Sheridana, które czerpią inspirację z krajobrazów, są doskonałym przykładem tego, jak piękne zdjęcia mogą wzbogacić opowiadaną historię. Takie podejście zdaje egzamin do dziś – nie trzeba kopiować budżetu i CGI z Hollywood, a opowiadaną historię można zamknąć w bardziej subtelnych ramach.
Ktoś może powiedzieć, że „Detektyw” jest nudny, ale właśnie ta kameralność narracyjna daje przestrzeń dla filozoficznych rozważań i ponadprzeciętnej gry aktorskiej. To człowiek i historia są tu na pierwszym planie.
Poprzeczka postawiona za wysoko nawet dla kolejnych sezonów?
Być może największy wpływ, jaki pierwszy sezon „Detektywa” wywarł na całą telewizję, a w szczególności na gatunek kryminalny, polega na dominacji mrocznych i makabrycznych historii. Chociaż przestępczość zawsze była fascynującym tematem, w wielu serialach traktowano ją w sensacyjny, nieco powierzchowny sposób. Popularne hity często wykorzystują dziwaczną, niezwykle brutalną fabułę, nigdy nie przedstawiając przekonującego dowodu na to, że takie wydarzenia mogą wydarzyć się w rzeczywistości. „Detektyw” był inny.
Mimo że główna historia serialu, dotycząca serii morderstw rytualnych, brzmi bardziej jak odcinek „Z Archiwum X” niż cokolwiek opartego na rzeczywistości, „Detektyw” potraktował temat niezwykle poważnie i sugestywnie. W rezultacie zarówno akcja, jak i postacie wydawały się realne w sposób, który próbowano odtworzyć w kolejnych seriach (z mieszanym skutkiem).
Niezależnie od tego, czy jest to opowieść fikcyjna („Mare z Easttown”), czy inspirowana prawdziwym życiem („Mindhunter”), wpływ „Detektywa” jest odczuwalny we wszystkich obsesjach współczesnej telewizji na punkcie mrocznego, realistycznego opowiadania historii.
Co więcej, pierwszy sezon „Detektywa” tak wysoko postawił poprzeczkę, że kolejne odsłony nie były w stanie jej dorównać.
Drugi sezon „Detektywa” obrał zupełnie inny kierunek (bardziej sensacyjny), choć także zatrudniono w nim świetnych aktorów. Kilku głównych bohaterów i zagmatwany wątek narracyjny nie każdemu się spodobał, stając się obiektem krytyki największych fanów, choć sam w sobie nie był zły – po prostu nie miał tego czegoś, co tak bardzo wciągnęło nas w pierwszym „Detektywie”.
Twórcy wyciągnęli wnioski, bo trzeci sezon miał być powrotem do korzeni, a zatrudnienie Mahershali Aliego przez wielu traktowano jako wisienkę na torcie. Owszem, historia była bardziej statyczna i – podobnie jak w pierwszym sezonie – rozgrywała się na różnych planach czasowych, ale nie przyspieszała bicia serca, jak oryginał.
Dla mnie trzeci „Detektyw” był po prostu za nudny i szybko zapomniałem, o co tak naprawdę w nim chodziło. Czwarty sezon „Detektywa”, którego akcja rozgrywa się w Arktyce, ma mrok i głębię żywcem wyjętą ze stanu Luizjana, a Jodie Foster w swojej roli jest wybitna. Wierzę, że jej kreacja wyniesie całą serię na jeszcze wyższy poziom.
Pierwszy sezon „Detektywa” pozostaje istotnym punktem odniesienia dla seriali telewizyjnych, które pojawiły się w ciągu ostatnich 10 lat i na pewno będzie mieć wpływ na te, które zostaną wyprodukowane przez kolejną dekadę.
To również warto przeczytać!
- Czy dobre filmy muszą być długie?
- Harry Potter powróci, ale czy naprawdę tego potrzebujemy?
- Czy „Echo” uratuje MCU? Ten serial jest wyjątkowy i… niepotrzebny zarazem
- Zack Snyder: wizjoner czy szpaner?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
- Problemy Majorsa to szansa dla Marvela. Co dalej z MCU?
- Dlaczego tak bardzo fascynują nas mordercy w filmach i serialach?
- „Gen V” to panaceum na przekoloryzowany i nudny MCU
- Niech żyje Król Potworów. Godzilla w życiowej formie
- Quo vadis, MCU? Superbohaterowie na rozdrożu
- „Fundacja”, czyli „Gra o tron” w kosmosie. Wybitny serial SF, którego prawdopodobnie nie oglądasz
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.