„Władcy przestworzy” to duchowy następca „Kompanii braci” i „Pacyfiku”, który jest swoistym dopełnieniem trylogii wojennej Stevena Spielberga i Toma Hanksa.
„Władcy przestworzy” to 9-odcinkowy epicki miniserial, którego akcja rozgrywa się w trakcie II wojny światowej. Chociaż produkcję serialu rozpoczęto w 2013 r., na historię 100. Grupy Bombowej z 8. Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych, zwanej Krwawą Setną, trzeba było czekać aż do 2024 r. Wreszcie jest i warto spędzić z nią kilka godzin, choć produkcji do ideału daleko.
Z lądu w „Kompanii braci” i morza „Pacyfiku”, Spielberg i Hanks, którzy są tu producentami wykonawczymi, zabierają nas w przestworza i robią to w sposób spektakularny. Da się poczuć, że to miniserial zrobiony z wielkim rozmachem i wizją, której często brakuje współczesnym produkcjom telewizyjnym. I choć widz wie, że sceny powietrzne nie działy się „naprawdę” – jak choćby w „Top Gun” – daje się porwać tej magii małego ekranu, którą może przeżywać w domowym zaciszu.
Serial jest adaptacją powieści „Władcy przestworzy. Amerykańscy lotnicy w walce z nazistowskimi Niemcami” Donalda L. Millera. Dzięki budżetowi wynoszącemu 250 milionów dolarów i głośnej obsadzie, „Władcy przestworzy” został nakręcony i rozwijany dokładnie tak, jak film kinowy, z rozbudowanymi zdjęciami i scenografią. To bardzo dobry, choć nieidealny, serial – warto jednak poświęcić na niego ponad 9 godzin.
Jak wizyta w muzeum historii
„Władcy przestworzy” są jak wizyta w muzeum historii z kuzynem, który próbuje zainteresować nas II wojną światową. Pokazuje na eksponaty i zaskakuje ciekawostkami o samolotach, żołnierzach czy liczbie zabitych nazistów. To zanurzenie się w szczegółach było magnesem w „Kompanii braci” i nie zabrakło go w najnowszym serialu duetu producentów Spielberg/Hanks.
Duża w tym zasługa świetnie dobranych aktorów. Co prawda w „Kompanii braci” był Damian Lewis, który już wtedy kradł każdą scenę, choć najważniejsze role w „Homeland” i „Billions” miał jeszcze przed sobą. We „Władcach przestworzy” podążamy za stonowanym i niezłomnym Gale’em „Buckiem” Clevenem (Austin Butler) oraz porywczym awanturnikiem Johnem „Buckym” Eganem (Callum Turner).
Butler pasuje do roli przystojnego bohatera, ma już zresztą doświadczenie po „Elvisie”, a jego bohater w charakterystyczny sposób żuje wykałaczkę. Niektórych może to irytować. „Egan” Turnera moim zdaniem sprawi, że jego nazwisko stanie się powszechnie znane, jeśli nie uczyniła tego już jego ostatnia rola w „The Boys in the Boat” George’a Clooneya.
Ponieważ postacie zostały zaczerpnięte z prawdziwego życia, szczególnie niecierpliwy widz może po prostu sprawdzić nazwisko w Wikipedii lub American Air Museum, by przekonać się, jakie losy czekają danego bohatera. Dlatego też nie przywiązujemy się do postaci, a raczej kibicujemy im z boku.
Być może wynika to z faktu, że kiedy piloci siadają za sterami samolotów, stają się tylko drobinkami i mogą zginąć w każdej chwili, co tylko pokazuje skalę, w jakiej rozgrywają się bitwy. W „Kompanii braci” było inaczej, bo scena była bardziej kameralna, przyziemna, więc i łatwiej było utożsamiać się z bohaterami.
To właśnie ta mieszanka stresu i pewności zawsze sprawiała, że seriale Spielberga i Hanksa o II wojnie światowej były paradoksalnie przyjemnym bohaterem. Jeżeli do seansu zasiądziemy przygotowani od strony historycznej, to nic nas tu nie zaskoczy.
Efektownie, jak to w Hollywood
Serial jest ponury i fascynujący jednocześnie. Każdy odcinek – wyreżyserowany m.in. przez Cary’ego Joji Fukunagę, Dee Rees, Annę Boden i Ryana Flecka zawiera jakąś przerażającą sekwencję, w której młodzi mężczyźni w prowizorycznie zbudowanych (i jeszcze bardziej prowizorycznie naprawianych) maszynach walczą z Luftwaffe.
Śmierć przychodzi szybko i czeka każdego, a mimo to ci, którzy są nadal zdatni do lotu, nie poddają się, świadomi tego, jak ważny cel przyświeca ich misji. Kiedy wznoszą się w niebo, nie mają pewności, że wrócą. Ta niepewność i swoisty fatalizm daje się odczuć podczas seansu każdego odcinka.
Choć sceny walk powietrznych wydają się realne, mają w sobie trochę za dużo hollywoodzkiego blasku. Bujne, nasycone barwy nadają serialowi sceniczności, surrealności na green screenie, która nie współgra z terrorem wojny. Gdyby więcej było pasteli, serial wcale nie straciłby na swojej wyrazistości.
Wszystkie filmy wojenne nieuchronnie stają się prowojenne, jak powiedział francuski reżyser François Truffaut, ale rozrywka osadzona w czasie II wojny światowej ma do pokonania krótszą drogę.
Szkoda, że „Władcy przestworzy” tak bardzo skupiają się na głównych bohaterach, że w interesujący sposób nie opowiadają o czasach, w których rozgrywa się akcja. Chociaż baza Krwawej Setnej mieści się w angielskiej wiosce, wydaje się być ona wypełniona „duchami”. W serialu brakuje silnych postaci kobiecych – żadna nie jest tak dobrze rozwinięta jak np. Renée Lemaire, belgijska pielęgniarka z „Kompanii braci”. Można to zrzucić na karb epoki i silnie zmaskulinizowanego środowiska, ale z drugiej strony odrobina równowagi powinna być zachowana.
„Władcy przestworzy” to serial stworzony dla fanów „Kompanii braci” i „Pacyfiku”, mimo iż nie tak dobry. Gdyby chcieć wystawiać tym serialom szkolne oceny, „Kompanię braci” bez wahania oceniłbym na 6, „Pacyfik” na 5+, a „Władcy przestworzy” to taka lekko naciągana 5.
Warto go docenić, bo dzisiaj filmy wojenne straciły na popularności, a już seriale o tej tematyce są prawdziwą egzotyką. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby Spielberg i Hanks za jakiś czas chcieli nakręcić jeszcze jedną odsłonę wojennych opowieści, choć dla niektórych mógłby to być już zwykły skok na kasę.
To również warto przeczytać!
- Pierwszy sezon „Detektywa” ma 10 lat, ale to wciąż arcydzieło. Jak to możliwe?
- Czy dobre filmy muszą być długie?
- Harry Potter powróci, ale czy naprawdę tego potrzebujemy?
- Zack Snyder: wizjoner czy szpaner?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
- Dlaczego tak bardzo fascynują nas mordercy w filmach i serialach?
- „Gen V” to panaceum na przekoloryzowany i nudny MCU
- Niech żyje Król Potworów. Godzilla w życiowej formie
- Quo vadis, MCU? Superbohaterowie na rozdrożu
- „Fundacja”, czyli „Gra o tron” w kosmosie. Wybitny serial SF, którego prawdopodobnie nie oglądasz
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.