„X-Men ’97” to nostalgiczna podróż w czasie do dni, kiedy to adaptacje komiksowe mogły skupiać się na historiach, a nie efektach specjalnych i budowaniu „kinowej franczyzy”. Tak dobrego serialu dawno nie widziałem, a fraza „Do mnie, moi X-Men” ma większy ładunek emocjonalny niż słynne „Avengers, do boju”!
Na początku małe wyznanie. Kocham X-Menów odkąd zacząłem czytać komiksy wydawane przez TM-Semic. Na początku były dla mnie mało zrozumiałe – wszak sagi ciągnęły się przez wiele zeszytów i często odnosiły do wydarzeń z przeszłości – ale już wtedy wyczułem skrywaną pod kolorowymi obrazkami wyjątkowość i nieszablonowość opowieści o mutantach. Bo rzecz nie dotyczy tylko ludzi o wyjątkowych zdolnościach, ale wyjątkowych w pełnym spektrum swojej indywidualności. Mutantem jest każdy z nas.
27 lat po zakończeniu serialu animowanego, „X-Men ’97” przenosi historię na wyższy poziom, dodając współczesnej świeżości, ale nie tracąc niczego, co sprawiło, że pokochaliśmy oryginał.
Wśród średnich seriali MCU i słabych filmów kinowych, „X-Men ’97” to prawdziwy diament. Po dwóch obejrzanych odcinkach wiem, że zakocham się w Mutantach ponownie.
Nostalgia, której potrzebowaliśmy
X-Meni istnieli na długo przed pojawieniem się Hugh Jackmana w roli Wolverine, a „X-Men: Animated Series” spokojnie można nazwać najlepszym serialem animowanym o superbohaterach Marvela w historii. Przez 5 sezonów (łącznie 76 odcinków) zdążyliśmy się poznać, zaprzyjaźnić, znienawidzić i pokochać Cyclopsa, Gambita, Jubilee, Wolverine’a, Beasta i innych.
Nic więc dziwnego, że gdy tylko Disney zapowiedział bezpośrednią kontynuację historii pod postacią „X-Men ’97” fani oszaleli. Pojawiły się jednak też głosy, że to zwykłe granie na nostalgii dorosłych dzisiaj widzów i nikomu niepotrzebne odcinanie kuponów. Czy słusznie?
Podobnie jak oryginalna seria – i zupełnie inaczej od głównej osi czasu MCU – „X-Men ’97” pokazuje swoje komiksowe walory, adaptując znane i popularne historie. Oryginał stworzył świetną „Phoenix Saga” (chyba każda iteracja X-Men jest do tego zobowiązana), „Days of Future Past” i wiele innych, a rok 1997 zaczyna się od odkupienia Magneto jako przywódcy X-Men. To znakomity punkt wyjścia dla całej konstrukcji fabularnej serialu i uważam, że filmy z MCU powinny podążyć podobną ścieżką.
Oglądając „X-Men ’97” nie sposób ulec wrażeniu, że twórcy bardzo dobrze odrobili zadanie domowe. Doskonale wiedzą, że głównymi odbiorcami serialu będą dorośli, którzy dorastali na oryginale, więc do opowiadanych historii można wprowadzić więcej pikanterii.
Oczywiście, emocje między Rogue i Gambitem zawsze kipiały (brakowało mi ich w filmach), a relacje Cyclopsa i Jean Grey miały swoje wzloty i upadki, ale tutaj pewną formę napięcia da się wyczuć w powietrzu między bohaterami.
Duża część marketingu „X-Men ’97” skupiła się na retroklimacie i postaciach rodem wyjętych z kart komiksów. Pamiętam, że jako dziecko chodziłem z mamą po lokalnych sklepach z zabawkami poszukując figurek X-Menów, ale wszędzie były „tylko” Spider-Many, Batmany i inne G.I.Joe.
Wydaje mi się, że wiele osób kierowanych podobną nostalgią, będzie czerpać ogromną radość z oglądania „X-Men ’97”. Tym bardziej że format i epizodyczne rozbicie historii sprzyja jej przyswajaniu. Ot odcinek można sobie włączyć do przerwy kawowej lub przysłowiowego kotleta.
W świecie, w którym przerost formy nad treścią stoi na porządku dziennym, nowi X-Meni dają dokładnie to, czego potrzebujemy.
Coś nowego, coś dobrze znanego
Skład grupy w „X-Men ’97” różni się nieco od oryginału, co zrozumiałe, ale widz wcale nie ma wrażenia, że są to zmiany na siłę. Bishop zostaje pełnoprawnym członkiem po podróży z przyszłości, Morph wraca do pełnej czynnej służby, a Roberto Da Costa bardzo przypomina wersję tej samej postaci z „X-Men: Ewolucja”.
Trzon drużyny jest dokładnie taki, jak powinien. Storm ma nowoczesnego i odpowiedniego do charakteru irokeza; Gambit jest nonszalancki, a jednocześnie jeszcze bardziej „francuski” (mój ulubiony bohater); Cyclops jest jak zawsze stonowany, ale bardziej surowy pod nieobecność Xaviera; a Wolverine to uroczy cham, dokładnie taki, jak powinien. Trzeba jeszcze wspomnieć o Magneto, który w serialu nabiera iście arystokratycznego wyrazu, choć ma zupełnie nowy strój (zostało to uargumentowane w serialu).
Mimo obaw dotyczących przejścia „X-Men ’97” na nowy styl animacji, nie ma się czego obawiać. Da się wyczuć, że serial jest robiony przez fanów dla fanów, a komiksowa estetyka jest tu mocno wyczuwalna. Disney niewątpliwie nauczył się czegoś z „A gdyby…?” i nie bombarduje nas niepotrzebnym unowocześnieniem kreski. Dzięki graficznej surowości, „X-Men ’97” zdecydowanie bliżej do oryginału niż współczesnym animacjom Pixara.
Serial wygląda bardzo ładnie i dzięki temu przyjemnie się go ogląda. Twórcy z dużym pietyzmem podeszli do zachowania estetyki oryginału, choć widać, że niektóre sceny nie byłyby możliwe, gdyby nie zaangażowanie sztucznej inteligencji. „X-Men ’97” to najlepszy serial retro, który nie odstaje od współczesnych produkcji. Fan X-Menów nie miał prawa oczekiwać niczego więcej.
To tylko przystawka?
Pojawienie się „X-Men ’97” i dobre przyjęcie tego serialu pozostawia nas z kilkoma pytaniami bez odpowiedzi. Ilu sezonów nowych X-Menów możemy się spodziewać? Jak dalej będzie rozwijała się ich historia? Czy w jakiś sposób będzie ona korespondowała z chronologią MCU? Czy możemy spodziewać się kolejnych odświeżonych seriali animowanych o superbohaterach?
Pierwszym na myśl przychodzi „Spider-Man” z 1994 r., ale osobiście marzy mi się powrót Silver Surfera, który ma ogromny niewykorzystany potencjał, zarówno serialowy, jak i filmowy.
27 lat czekania na nowy sezon, to naprawdę kawał czasu. Chyba wręcz trochę za długi, bo serial mógł powstać już kilka lat temu, zanim jeszcze pojawił się Disney+ lub właśnie na start tego serwisu vod.
Teraz przez niektórych „X-Men ’97” może być potraktowany jako desperacka próba ratowania MCU, które jest w kiepskiej kondycji. Skoro serial pojawia się właśnie po takich niewypałach jak „Marvels” czy „Tajna inwazja”, a przed nowym Deadpoolem, to jasne jest, w jakich postaciach Disney szuka ratunku. Tym bardziej że Wolverine w równie żółtym stroju jak ten z „X-Men ’97” będzie zachwycał nas swoją obecnością już w lipcu, obok Ryana Reynoldsa.
Trzeba jednak pochwalić Marvel Animation za zrobienie czegoś, co udaje się niewielu spóźnionym sequelom i rebootom. Stworzenie żywego hołdu dla oryginału, który doskonale go dopełnia, ale jednocześnie stanowi świetny punkt wyjścia dla zupełnie nowego pokolenia widzów.
Cieszę się, że to właśnie X-Meni mogą być iskrą, która na nowo rozpali zainteresowanie superbohaterami i to pomimo faktu, że to Deadpool sam siebie określa mianem „mesjasza Marvela”. „X-Men ’97” to punkt zwrotny dla całego MCU, a na pewno jego animowanego wcielenia.
To również warto przeczytać!
- Remake to sposób na filmową nieśmiertelność. Jak ich nie kochać?
- „Szogun” to serial, który wszyscy chwalą, ale nie ma co się dziwić
- Czy „Władcy przestworzy” są lepsi od „Kompanii braci”? Nie, ale i tak warto zobaczyć ten serial
- Wszyscy zachwycają się nowym „Awatarem”, a 10 lat temu był lepszy serial
- Pierwszy sezon „Detektywa” ma 10 lat, ale to wciąż arcydzieło. Jak to możliwe?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
- „Gen V” to panaceum na przekoloryzowany i nudny MCU
- Niech żyje Król Potworów. Godzilla w życiowej formie
- Quo vadis, MCU? Superbohaterowie na rozdrożu
- „Fundacja”, czyli „Gra o tron” w kosmosie. Wybitny serial SF, którego prawdopodobnie nie oglądasz
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.