Projekt „Horyzont”, czyli opus magnum Kevina Costnera, dla którego odszedł on ze znakomitego „Yellowstone”, prawdopodobnie okaże się jedną wielką klapą.
Taka historia mogła zdarzyć się tylko w Hollywood. Kevin Costner, w którym za czasów „Tańczącego z wilkami” i „Bodyguarda” kochały się nasze mamy, a w „Wodnym świecie” już 30 lat temu pokazał nam przyszłość, w którą zmierza Ziemia, przez długi czas grywał w filmach co najwyżej przeciętnych (tak można określić „The Highwayman”, „Umysł przestępcy” czy nawet „Patrol”). Zdarzały się perełki pokroju „Mr. Brooks” i „Ukrytych działań”, ale dopiero znakomity neowesternowy serial „Yellowstone” pozwolił mu w 2018 r. wrócić na szczyt.
Gra on w nim Johna Duttona, który wraz z rodziną żyje w Montanie, prowadząc największe ranczo w Stanach Zjednoczonych, graniczące z rezerwatem Indian, terenami deweloperów i Parkiem Narodowym Yellowstone. Każda ze stron chcę ziemię dumnych Duttonów, ale John zamierza za wszelką cenę bronić swojego dziedzictwa.
Serial, który doczekał się pięciu sezonów, a mógł spokojnie jeszcze ze trzech, zmierza do swojego końca (ostatnie odcinki jesienią na SkyShowtime). Nie będzie to jednak „naturalny” koniec historii, a finał wymuszony przez… samego Costnera. Z kury znoszącej złote jajka, jaką było „Yellowstone”, odtwórca głównej roli zrezygnował świadomie – by w pełni poświęcić się projektowi „Horyzont”.
Celowo nie piszę o „Horyzont. Rozdział 1”, który obecnie można oglądać w kinach, ani o „Horyzont. Rozdział 2”, który miał pojawić się w nich na początku sierpnia (więcej o tym później), ale o całym rozbudowanym projekcie (można by młodzieżowo powiedzieć „uniwersum”) Kevina Costnera.
Oto bowiem amerykański aktor wymarzył sobie, że symbolicznie „zamknie” swoją karierę w epickim westernie o początkach Stanów Zjednoczonych. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nadał tej opowieści zamkniętą, nawet kilkuczęściową formułę. Skoro arcydzieło literatury światowej, jakim jest „Diuna”, da się zamknąć w 2-3 częściach, to i Costner mógłby uszczuplić scenariusz swojej opowieści.
Mógłby, ale nie chciał. Costnerowi zamarzył się „serial na dużym ekranie”, na który widzowie co rok, a może kilka miesięcy, będą ochoczo maszerować do najbliższego kina. Już teraz – po premierze „Horyzont. Rozdział 1” – wiemy, że to się nie wydarzy.
Choć nie można jeszcze tego przesądzać, bo Hollywood widziało już nie takie zwroty akcji, to wydaje się, że 3-godzinne westerny nie są dokładnie tym, co widzowie dzisiaj chcą oglądać w kinach. Niestety, można się było tego spodziewać.
„Horyzont” to symbol pięknego marzenia
„Horyzont” się nie zwróci. Dwa powstałe rozdziały kosztowały 100 mln dolarów, z czego ponad 40 mln Costner wyłożył z własnej kieszeni (zastawiając swój dom). Film w USA zarobił mniej niż prognozowane 15 mln dol., a zainteresowanie nim jest bardzo małe. Nadchodzący „Deadpool & Wolverine” to gwóźdź do trumny „Horyzontu”, na którego teraz już nikt nie będzie chciał już się wybierać.
Nie mam nic do westernów – fanem tego gatunku nigdy nie byłem – ale wydaje mi się, że najlepsze czasy mają już za sobą. Przynajmniej w klasycznej formule: kowboje + Indianie + strzelanie „w samo południe”. Ale już całkowicie niezrozumiałe jest dla mnie, dlaczego Costner podjął tak irracjonalną decyzję, by swoje „dzieło życia” pociąć na cztery części, po 3 godziny każda! Osobiście nie przepadam za zbyt długimi filmami, a podczas seansu „Horyzontu” w kinie w kilku momentach cierpiałem.
Biorąc pod uwagę umiarkowane recenzje pierwszej części, Costnerowi będzie ciężko zbudować napięcie wyczekiwania na drugi rozdział, nie mówiąc już o kolejnych, które pojawią się w następnych latach. Jestem pewien, że w 2025 r. tylko najwięksi fani Costnera będą wypatrywali „Rozdziału 3”, a i nawet oni mogą machnąć ręką na premierę kinową i poczekać aż film pojawi się w streamingu.
To nie jest zły film…
„Horyzont. Rozdział 1” to przyzwoity film – takie solidne 6/10 – ale dość przeciętny western, porównując do znakomitego „Dobrego, złego i brzydkiego” czy nieco nowszego „Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”.
Film Costnera wielopłaszczyznowo pokazuje 15-letni okres ekspansji i zasiedlania amerykańskiego Zachodu przed i po wojnie secesyjnej. To projekt ambitny, przemyślany, ale jednocześnie potwornie nudny i mocno odklejony od realiów rynkowych. Tylko dla największych fanów: Costnera, historii Stanów Zjednoczonych czy wyjątkowo długich filmów – wybierzcie sami.
„Horyzontu” nie można porównywać do „Tańczącego z wilkami”, reżyserskiego debiutu Costnera, który ponad 30 lat temu odniósł ogromny sukces i został obsypany Oscarami. Powiedzieć, że „czasy były inne” brzmi wyjątkowo banalnie, ale tak naprawdę było – mieliśmy wtedy inną kulturę konsumpcji kinowych treści oraz znacznie mniejsze oczekiwania widzów. Dzisiaj albo film jest dobry i się o nim mówi pozytywnie, albo jest kiepski i trafia na „filmowy śmietnik”, bo nikt nie ma czasu, by dawać mu „drugą szansę”.
Największą bolączką „Horyzontu. Rozdział 1” jest to, że widz ma pełną świadomość, że ogląda niekompletną historię. Nie lubimy seriali w kinie i pomijając uzasadnione wyjątki (wspomniana wcześniej „Diuna”), większość świadomie wybiera zwarte i zamknięte historie. Jeżeli już poświęcasz jakiejś historii 3 godziny w kinie, to lepiej żeby była ona dobra (np. „Oppenheimer” czy „Czas krwawego księżyca”), a nie kończyła się cliffhangerem.
Pamiętam, jaki kilkanaście lat temu byłem wkurzony, gdy dowiedziałem się, że „Matrix Reaktywacja” i „Matrix Rewolucje” to tak naprawdę jeden długi film przecięty w połowie, a na finałowe starcie Neo i Agenta Smitha musiałem czekać kilka miesięcy (polska premiera „Reaktywacji” była 23 maja 2003 r., a „Rewolucji” 5 listopada).
Tutaj Costner wystawia naszą cierpliwość na jeszcze większą próbę, bo „Horyzont. Rozdział 2” miał pojawić się w kinach w sierpniu (już wiemy, że to się nie wydarzy), a o kolejnych częściach na razie nie ma mowy. Tak się po prostu nie robi.
…ale nie róbmy z niego serialu
Oglądając „Horyzont. Rozdział 1” nie sposób ulec wrażeniu, że oglądamy nie film pełnometrażowy, a serial telewizyjny. Filmowi brakuje „kinowej dynamiki”, a zwolnienia narracyjne i fabularne wypełniacze są dobrze znane w odcinkowych produkcjach od lat. Porównywanie projektu „Horyzont” do seriali telewizyjnych może wydawać się ukrytym uprzedzeniem ze względu na niedawny występ Costnera w „Yellowstone”, ale krytyka ta nie jest bezpodstawna.
Zmiany dynamiki tempa, żonglowanie wieloma wątkami oraz cliffhangery dobrze sprawdzają się w formatach telewizyjnych i streamingu. Seriale zachęcają do bardziej pasywnego oglądania, pozwalając widzom na rozmyślanie o losach bohaterów, weryfikowanie sensu ich postępowania czy nawet odpuszczanie tych wątków, które ich nie interesują.
Oglądając serial nie oczekujemy, że każdy odcinek będzie miał klasyczną trójaktową strukturę. Film z kolei dąży do czegoś przeciwnego. „Horyzont” nie daje widzom celu, do którego mają zmierzać podczas oglądania i kibicowania bohaterom, tym samym nie spełniając ambitnych założeń Costnera.
W „Horyzoncie” wszystkiego jest po prostu za dużo. Za dużo zwolnień, za dużo patosu, za dużo niewiele wnoszących rozmów i za dużo wątków. Costner nie waha się bombardować widzów różnymi postaciami i ich motywacjami, co nie byłoby złe, gdybyśmy mówili o serialu telewizyjnym. W takim formacie każdy z bohaterów miałby swój czas i na pewno zdążyłby opowiedzieć swoją historię.
Brak tkanki łącznej odbiera „epickość” filmu. Każdy segment z osobna mógłby potencjalnie posłużyć jako wciągający, indywidualny film lub odcinek serialu, ale połączone razem tracą spójność. A to wpływa na podejście widza.
Co dalej?
Saga Kevina Costnera była opisywana jako dzieło niekonwencjonalnego wizjonera, ale brak zamknięcia i wyjątkowość w rozdziale 1 wywołuje co najwyżej frustrację. I owszem, można oczekiwać, że kolejna część będzie jeszcze lepsza (na to wskazuje rozwój akcji w „jedynce”), ale jak duży procent widzów ją odpuści? Nie wiem, dokąd zmierza ta seria i – co gorsze – nie wiem, czy chcę się o tym przekonać.
Przyszłość „Horyzontu” jest niejasna. „Rozdział 2″ miał pojawić się w kinach 16 sierpnia, ale ze względu na słabe wyniki finansowe, premierę odwołano. Nadal planowana jest kinowa dystrybucja, ale nie wiemy dokładnie, kiedy.
Co więcej, „Rozdział 1” za chwilę trafi na płatne platformy vod, więc pierwszą część opus magnum Costnera przez jakiś czas będzie można obejrzeć i w kinach, i online. Nie wróży to dobrze przyszłości projektu. Wystarczy spojrzeć na to, jak długo był wyświetlany w kinach „Oppenheimer” i jak późno pojawił się w stramingu. „Horyzont” jest na zupełnie przeciwnym biegunie.
Niedawno ofertę na przejęcie praw do dystrybucji „Horyzontu” złożył Amazon, ale okazała się ona zbyt niska, aby Costner w ogóle ją rozważał. Teraz chęć do nabycia „Horyzontu” wyraził Netflix, który częściowo sfinansowałby trzeci i czwarty rozdział historii, ale chciałby także mieć możliwość przerobić ją na miniserial. Szczegóły na temat propozycji pozostają niejasne i nie wiadomo, czy Costner bierze ją pod uwagę.
Być może powinien, bo dzięki temu ta ambitna i ważna historycznie opowieść miałaby szanse trafić do szerszego grona odbiorców.
To również warto przeczytać!
- „Ród Smoka” nigdy nie będzie „Grą o tron”, ale i tak warto go oglądać
- „The Boys” wciąż w formie, ale cieszę się, że ten serial się kończy
- Serialowy „Wiedźmin” skończy się po 5. sezonie. To dobra wiadomość
- Pierwszy sezon „Detektywa” ma 10 lat, ale to wciąż arcydzieło. Jak to możliwe?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.