„Megalopolis” Francisa Forda Coppoli, mimo epickiego rozmachu, przypomina potężne miasto bez planu i architektonicznej spójności – tętniące życiem na zewnątrz, ale martwe w środku. Film, który miał być kamieniem milowym w historii kina, zderza się z własną wizją, który w widzu pozostawia ból i rozczarowanie.
Czy twórca genialnego „Ojca chrzestnego” i „Czasu apokalipsy”, pomimo 85 lat, wciąż jest jeszcze w formie? „Megalopolis” to najnowszy i prawdopodobnie najbardziej dzielący publikę film Francisa Forda Coppoli, nad którym pracował on ponad 40 lat. Scenariusz powstał już w latach 80. ubiegłego wieku, ale jego realizacja nabrała tempa dopiero w ostatnich latach.
„Megalopolis” jest filmem wyjątkowym i miał być opus magnum reżysera, któremu kino współczesne wiele zawdzięcza. Ambitny projekt, łączący wątki science fiction, dramatu politycznego i traktatu filozoficznego, ukazujący wizję futurystycznego miasta i jego mieszkańców. „Megalopolis” to taka megalomańska wizja ludzkości, która tak naprawdę sama nie wie, dokąd zmierza i co spotka ją na końcu drogi.
Wieże Babel
W „Megalopolis” Francis Ford Coppola, mistrz opowieści o ludzkiej naturze, przenosi nas w świat przypominający hybrydę „Łowcy androidów” Ridleya Scotta i „Metropolis” Fritza Langa. Akcja filmu rozgrywa się w futurystycznej wersji Nowego Jorku, gdzie złożone relacje między elitą a masami prowadzą do konfliktu i napięcia.
Film śledzi losy różnych postaci, w tym architekta, marzącego o stworzeniu idealnego miasta, w którym technologia i ludzkość harmonijnie współistnieją. Jego ambicje stają się jednak źródłem konfliktu, ponieważ zderzają się z rzeczywistością społeczną i polityczną, która jest zdominowana przez korupcję i walki o władzę.
Wizja Coppoli przerosła techniczne możliwości, a mnogość konceptów sprawiła, że obraz jest nieczytelny. Wydaje mi się, że dość dobrze odczytuję metafory i alegorie ukryte w filmach, ale po seansie „Megalopolis” nie mam pojęcia, o co chodziło jego twórcy.
Nie jest tak, jak w „Mother!” z 2017 r., w którym to Darren Aronofsky opowiada nam przepełnioną symboliką historię kobiety, do której domu nagle przybywają nieznajomi. Na płaszczyźnie bezpośredniego odbioru film jest bełkotliwy i pozbawiony głębszego sensu, ale ponieważ tak naprawdę nie opowiada historii „jakiejś kobiety”, a Matki Natury, jest alegorią tego, jak niszczymy naszą planetę. W „Megalopolis” takiego ukrytego znaczenia nie ma.
W centrum mamy wizję przyszłości, w której miasta pełnią rolę nie tylko infrastrukturalnego serca społeczeństwa, ale także laboratorium dla ludzkich ideałów. Każda scena w „Megalopolis” wydaje się jak wielobarwna, lecz niedopracowana mozaika – piękna, ale ostatecznie niemożliwa do zapamiętania.
Coppola w „Megalopolis” stara się stworzyć miasto przyszłości, które jawi się jako labirynt symboli. W praktyce kończy się to budową Wież Babel, gdzie piętrzą się wzniosłe ambicje, ale na końcu pozostaje tylko zgliszcze niezrozumienia? Podobnie jest z filmem – jego język filmowy, zamiast jednoczyć w doświadczeniu, jest tak skomplikowany, że odpycha. Podczas seansu czułem się jak turysta zagubionym w metropolii pełnej jaskrawych reklam, ale bez mapy i poczucia sensu podróży.
Zagubione dusze
Obsada to swoisty kalejdoskop talentów. Aktorzy, od młodych gwiazd po doświadczone ikony, mają szansę zabłysnąć – a jednak giną w szumie niedopracowanych dialogów i wybujałych monologów. Coppola, nawiązujący do stylu teatru antycznego, każe aktorom wymawiać kwestie jakby byli mędrcami lub prorokami. Główne role, które miały być nośnikami emocji, stają się figurami przypominającymi nieruchome posągi. Są niczym bohaterowie antycznej tragedii, lecz w XXI wieku ich los nie budzi w nas ani współczucia, ani katharsis.
Adam Driver, wcielający się w główną postać, przynosi do roli swoją typową intensywność i głębię emocjonalną. Aktor znany z wyjątkowego sposobu budowania postaci w filmach, takich jak „Paterson” czy „Historia małżeńska”, skutecznie oddaje wewnętrzne rozdarcie i ambicje bohatera. Idealnie pasuje do roli, która wymaga zarówno siły, jak i subtelności.
Nathalie Emmanuel, którą większość może kojarzyć z serii „Gra o tron”, jest jak zagubiona owieczka, a Aubrey Plaza, która do każdej postaci, którą gra wnosi ogromną energię (nawet jako Rio w „To właśnie Agata”), tutaj blaknie przytłoczona ogromem projektu.
Jest jeszcze Laurence Fishburne, który ma doświadczenie w grach postaci o głębokiej introspekcji i mądrości (Morfeusz z „Matriksa”), tutaj także dodaje filmowi filozoficznego ciężaru. Podobnie jest z Forestem Whitakerem, którego rola jest pełna refleksji i surowej mądrości.
Gdyby chcieć oceniać aktorów „Megalopolis” jako niezależne byty lub monodramy, wypadliby oni bardzo dobrze. Ale jako elementy większej całości nie sprawdzają się, przychodzą i odchodzą, jak w szekspirowskim teatrze masek.
W filmie, który miał być ich areną triumfu, aktorzy stają się bohaterami bez wyrazu, nieustannie ścierającymi się z losem reżysera, który zapomniał, że film to także sztuka emocji, a nie tylko monumentalnych krajobrazów.
W labiryncie
Na pierwszy rzut oka „Megalopolis” zachwyca. Coppola nie oszczędzał na spektakularnych efektach specjalnych, tworząc miasto, które mieni się neonami i sztucznymi drzewami – pejzaż, w którym beton łączy się ze szkłem w niemal nierealistycznej harmonii. To jednak tylko fasada.
Jak w hollywoodzkiej wersji dystopijnej przyszłości, każdy element dekoracji wydaje się niespójny z resztą, a labirynt ulic i technologii nie tworzy jednolitej wizji, a raczej iluzoryczną pustkę. Podobnie jak w „Incepcji” Christophera Nolana, widz traci orientację i już jej nie odnajduje, bo w „Megalopolis” Ariadna nie ma żadnego kłębka, który pozwoliłby się jej wydostać.
To, co miało być imponującą wizualną opowieścią, staje się męczącym ciężarem – jak budowla pełna ślepych zaułków i spiralnych schodów. Coppola zdaje się zapominać, że estetyka powinna służyć narracji, a nie ją przyćmiewać. „Megalopolis” przypomina film, który widzieliśmy już wielokrotnie – tylko bardziej spektakularny i bardziej zagmatwany.
Trzeba pamiętać, że „Megalopolis” miało być utworem refleksyjnym, filozoficznym, ponadczasowym. Coppola pragnął zbadać moralne aspekty miasta przyszłości i odpowiedzieć na pytanie, czy postęp technologiczny może doprowadzić ludzkość do utopii.
Podobnie jak bohaterowie „Matriksa”, mamy wrażenie, że zamiast przejść na wyższy poziom świadomości, ugrzęźliśmy w iluzji. Coppola nie oferuje odpowiedzi, a jedynie nieustanne pytania bez końca – jakby sam nie potrafił znaleźć swojego miejsca w rzeczywistości, którą stworzył.
W poszukiwaniu duszy
„Megalopolis” to film, który miał zmienić kino, ale dla wielu może zmienić sposób, w jaki postrzegamy Coppolę. Jego wizja miasta przyszłości jest trudna do zaakceptowania, zarówno jako obraz, jak i jako opowieść.
W odróżnieniu od klasycznych dzieł reżysera, które opowiadały o człowieku i jego naturze („Czas apokalipsy”), tutaj po prostu… brakuje człowieka. Jakby film został stworzony nie przez genialnego reżysera, a przez sztuczną inteligencję, której motywów (jeszcze) nie potrafimy zrozumieć.
„Megalopolis” staje się przez to spektaklem, który przerosła własna ambicja – i który ostatecznie zostawia nas z wrażeniem, że w tym labiryncie niewiele jest do odkrycia.
To również warto przeczytać!
- Drugi sezon „The Last of Us” będzie arcydziełem. Gdzie kończy się przetrwanie, a zaczyna zemsta?
- Pingwin wcale nie potrzebuje Batmana. Ten serial to prawdziwa perełka
- „Joker: Folie à Deux” to cios dla fanów komiksów. Szaleństwo we dwoje się nie udało
- „The Boys” wciąż w formie, ale cieszę się, że ten serial się kończy
- Czy Robert Downey Jr. (znowu) uratuje MCU?
- „Ród Smoka” nigdy nie będzie „Grą o tron”, ale i tak warto go oglądać
- „Fallout” to majstersztyk. Ten serial można polecić każdemu!
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Dodaj komentarz