Po niemal trzech dekadach seria „Mission: Impossible” dobiega końca. Czy to właściwy moment?
Ethan Hunt to nie James Bond. Ethan Hunt to maratończyk. Gdzie inni szpiedzy wybierają drinki i gadżety, on biegnie. Zawsze, wszędzie, na krawędzi niemożliwego. Każda scena, w której widzimy Toma Cruise’a w akcji, to dowód jego nieustępliwości – fizycznej, emocjonalnej, artystycznej. Ale teraz, po niemal trzech dekadach, seria „Mission: Impossible – The Final Reckoning” zwiastuje koniec maratonu. Czy to właściwy moment?
„Mission: Impossible” zaczynało jako adaptacja kultowego serialu z lat 60., ale film Briana De Palmy z 1996 r. wyznaczył zupełnie nowy kurs. Zamiast zespołowej dynamiki i szpiegowskiej intrygi skupionej na technologii, dostaliśmy osobistą historię zdrady i zemsty.
Ethan Hunt, grany przez Toma Cruise’a, od razu stał się centralnym punktem serii, a styl De Palmy – pełen paranoi i labiryntowych zwrotów akcji – położył fundamenty pod całą sagę.
Każda kolejna część rozwijała ten świat, dodając coraz bardziej spektakularne sekwencje akcji. „Mission: Impossible II” Johna Woo flirtowało z estetyką opery mydlanej, a „Mission: Impossible III” J.J. Abramsa przywróciło emocjonalną głębię. Jednak to dopiero od „Ghost Protocol” zaczęto mówić o serii jako o prawdziwej klasie mistrzowskiej kina akcji. Nie dziwi mnie to, bo akcje w Dubaju są niepowtarzalne i będziemy zachwycać się nimi też za kolejne 10-20 lat.
Szpiegowska seria idealna
Christopher McQuarrie wkroczył do serii z „Rogue Nation” (2015), a jego wkład okazał się przełomowy. Zamiast skupiać się wyłącznie na efektach i widowiskowości, postawił na bohaterów, dialogi i dopracowany scenariusz, jednocześnie podnosząc poprzeczkę w scenach akcji.
W „Rogue Nation” poznajemy Ilsę Faust (jak zawsze zjawiskową Rebeccę Ferguson), jedną z najlepiej napisanych postaci kobiecych w kinie akcji, która z miejsca zyskała uznanie widzów i krytyków. McQuarrie wprowadził także dynamiczne relacje w drużynie IMF, nadając całości więcej głębi emocjonalnej.
Kolejna odsłona, „Fallout” (2018), była naturalnym rozwinięciem tej formuły i zarazem jej szczytowym osiągnięciem. McQuarrie stworzył film, który jest doskonałym połączeniem adrenaliny, napięcia i psychologicznej głębi. Przez wielu właśnie „Fallout” jest uważany za najlepszy film akcji w historii. Od skoku HALO z 7,5 km, przez pościgi ulicami Paryża, po widowiskową walkę w śmigłowcach – każdy element tej produkcji zapiera dech w piersi.
Ethan Hunt, grany przez Cruise’a, staje się tu bardziej ludzki – jego moralne dylematy i lojalność wobec drużyny są fundamentem całej historii. Henry Cavill jako antagonistyczny agent CIA, August Walker, zyskał status ikonicznej postaci – jego brutalna, fizyczna obecność nadała akcji nowy wymiar. A scena walki w łazience ze słynnym „przeładowaniem” rąk stała się wręcz kultowa. Mam wrażenie, że bez Cavilla jako Walkera, nie byłoby Cavilla jako Geralta.
Ostatnia część w tej linii, „Dead Reckoning” (2023), to esencja wszystkiego, co McQuarrie zbudował przez lata. Zniewalający pościg w Rzymie i brawurowe sekwencje na pędzącym pociągu to dowód na to, że seria nie traci na kreatywności.
Film wprowadza także nowe postaci, jak Grace (Hayley Atwell), która dodaje fabule świeżości i emocji, choć mnie osobiście nie przypadła do gustu. „The Final Reckoning” ma szansę zakończyć tę sagę na najwyższym możliwym poziomie.
Tom Cruise – Pan Niemożliwy
Nie sposób mówić o „Mission: Impossible” bez podkreślenia roli Toma Cruise’a. To nie tylko twarz serii, ale i jej serce. Od początku angażował się nie tylko jako aktor, ale również jako producent, dbając o każdy detal. To dzięki niemu seria zyskała reputację widowiskowego, a jednocześnie realistycznego kina akcji
Cruise rzucał wyzwanie nie tylko grawitacji, ale i zdrowemu rozsądkowi. Sceny takie jak wspinaczka na Burdż Chalifa w „Ghost Protocol” czy lot na drzwiach samolotu w „Rogue Nation” stały się symbolem jego oddania.
„Mission: Impossible” to nie tylko kino akcji. To opowieść o współpracy, lojalności i walce o wyższe wartości. Ethan Hunt reprezentuje człowieka, który stawia dobro innych ponad własne życie. W każdej odsłonie widzimy zmagania drużyny IMF, która działa jak dobrze naoliwiony mechanizm – zaufanie i wspólne cele są fundamentem ich sukcesów.
Nie byłoby to możliwe bez świetnej ekipy. Simon Pegg jako Benji dostarcza humoru, nigdy nie tracąc na wiarygodności jako techniczny geniusz. Ving Rhames od pierwszej części wniósł spokój i lojalność, a Jeremy Renner – choć pojawił się tylko na chwilę – pokazał, że świat Ethana Hunta jest większy niż sam Hunt.
Nie można też zapomnieć o przeciwnikach. Sean Harris jako Salomon Lane był jednym z najlepszych złoczyńców współczesnego kina akcji, a Philip Seymour Hoffman w „Mission: Impossible III” stworzył postać tak przerażającą, że nawet Hunt wydawał się bezradny.
W porównaniu z Jamesem Bondem czy Jasonem Bournem, Ethan Hunt zawsze miał inne podejście do swojej pracy. Bond flirtuje z luksusem i dekadencją, Bourne to szpieg egzystencjalny, a Hunt jest… pracoholikiem.
Każda misja to dla niego wyścig z czasem, który wydaje się bardziej osobisty niż zawodowy. Warto się zastanowić, czy wielu z nas nie podchodzi w podobny sposób do życia? Ciągle gdzieś biegniemy i mamy coś do załatwienia, nawet nie zastanawiając się, jak bardzo wysysa to z nas energię. Można by powiedzieć, że każdy z nas po części jest Ethanem Huntem.
Koniec na własnych warunkach
Ostateczne zakończenie serii, jeśli „The Final Reckoning” rzeczywiście zamknie ten rozdział, pozostawi pustkę w świecie kina. „Mission: Impossible” stało się wzorem dla filmów akcji, udowadniając, że nawet w blockbusterach można dbać o jakość.
Seria „Mission: Impossible” znalazła swoją niszę, balansując między widowiskowością a wiarygodnością. Gadżety, choć efektowne, nigdy nie dominowały nad historią. Hunt, mimo swoich nadludzkich wyczynów, zawsze pozostawał człowiekiem – gotowym ryzykować życie nie dla ideologii, ale dla swoich przyjaciół i zespołu.
Tom Cruise nauczył nas, że w kinie – jak w życiu – nie ma drogi na skróty. Czasu nie oszukasz, ale możesz go wykorzystać do maksimum. I właśnie to zrobił. Ethan Hunt może odejść na emeryturę, ale jego legendy nic nie zatrzyma. Nawet jeśli Hunt w końcu przestanie biec, to echo jego kroków będzie słychać jeszcze przez lata – parafrazując słynne zdanie z „Gladiatora”.
To również warto przeczytać!
- Ostatni krzyk Koloseum. „Gladiator 2” w cieniu oryginału
- Pingwin wcale nie potrzebuje Batmana. Ten serial to prawdziwa perełka
- „Megalopolis”, czyli gigant na glinianych nogach i koszmar dla widza
- „Joker: Folie à Deux” to cios dla fanów komiksów. Szaleństwo we dwoje się nie udało
- „The Boys” wciąż w formie, ale cieszę się, że ten serial się kończy
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
O ile się nie mylę, Ving Rhames nie grał w MI 4.
Super recenzja.
Krótko, trafnie i lekko filozoficznie, tak jak lubię.
Pozdrawiam autora.