Po siedmiu długich latach oczekiwania Daredevil powrócił – i zrobił to w swoim stylu, z hukiem, krwią i nieustępliwością, która definiuje tę postać. Czy „Odrodzenie” spełni oczekiwania fanów?
Spis treści
W mroku Hell’s Kitchen, gdzie cienie tańczą z blaskiem neonów, a każdy zaułek skrywa tajemnicę, odwieczna walka dobra ze złem nabiera nowego wymiaru. Czy odrodzenie jest możliwe bez uprzedniego upadku? Czy można raz jeszcze unieść się z popiołów i odnaleźć siebie, gdy wszystko, w co się wierzyło, zostało podważone?
Po latach oczekiwania fani Matta Murdocka mogą wreszcie odetchnąć z ulgą – „Daredevil: Odrodzenie” to nie tylko kontynuacja historii Diabła z Hell’s Kitchen, ale także hołd dla najlepszych elementów poprzednich sezonów i komiksowego dziedzictwa postaci.
Pierwsze dwa odcinki tej długo wyczekiwanej produkcji to mocne otwarcie, które już od pierwszych minut wciąga widza w brutalny, ale fascynujący świat mściciela w czerwonym stroju. Twórcy nie tylko dostarczają akcji i napięcia, ale również umiejętnie pogłębiają psychologię głównych bohaterów, kreśląc ich dylematy z niemal filozoficzną precyzją.
Charlie Cox ponownie udowadnia, że urodził się do roli Matta Murdocka. Jego warsztat aktorski to coś więcej niż techniczna precyzja – to pełne zrozumienie złożoności bohatera, którego życie to nieustanna walka, zarówno fizyczna, jak i duchowa.
Cox ma rzadką zdolność przekazywania emocji poprzez najmniejsze detale – subtelne drgnięcie koniuszkiem ust, napięcie szczęki, sposób, w jaki zmienia rytm oddechu po trudnej rozmowie. Nie potrzebuje podniosłych monologów, by oddać ból i determinację Matta. Każdy gest, każde westchnienie, każda zmarszczka na jego czole mówi widzowi więcej, niż mogłyby to zrobić słowa.
Największa siła Coxa leży w jego umiejętności balansowania między dwoma wcieleniami Matta Murdocka – prawnika o łagodnym, zdecydowanym głosie, a brutalnym, zdeterminowanym wojownikiem w czerwonej masce. Tego drugiego w pierwszych dwóch odcinkach nie ma wcale za wiele, co jest uzasadnione fabularnie, ale to nie jest tak, że Matt na dobre porzucił maskę Diabła.
Cox gra bohatera zmęczonego, lecz niepokonanego – jego postawa, ciężkie kroki, nieco ospałe, ale zawsze czujne ruchy ciała pokazują, że każda walka, każda rana zostawiły w nim ślad, lecz nie złamały go całkowicie. Aktor kreuje bohatera, którego można podziwiać, ale i współczuć mu, bo jego droga jest usłana bólem, poświęceniem i niekończącym się poczuciem winy (bez spoilerów).
Na drugim biegunie tej opowieści znajduje się Vincent D’Onofrio, który w roli Wilsona Fiska ponownie udowadnia, że jest jednym z najlepszych ekranowych złoczyńców w historii telewizji.
D’Onofrio maluje portret Kingpina z imponującą głębią – to już nie tylko brutalny i bezwzględny przestępca, ale człowiek o złożonej psychice, który nieustannie balansuje między surowym intelektem a wybuchami niekontrolowanej furii – teraz też burmistrz Nowego Jorku. W jego oczach kryje się coś więcej niż zwykła ambicja – to pragnienie dominacji nad światem, w którym wszystko jest układanką, a on sam jest graczem, który chce trzymać w ręku wszystkie pionki.
D’Onofrio nie gra zwykłego antagonisty – on buduje postać, która jest jednocześnie przerażająca i hipnotyzująca. Jego Kingpin to człowiek, który mówi cicho, lecz każdy jego szept ma większą wagę niż krzyki innych złoczyńców. To postać, której nie da się zignorować – nawet gdy nie jest obecny na ekranie, jego cień unosi się nad każdym wydarzeniem w serialu.
Chemia między Coxem a D’Onofrio jest absolutnie elektryzująca – każda scena, w której się spotykają, przypomina napięty pojedynek szachowy, w którym obaj bohaterowie analizują ruch przeciwnika, szukając jego słabych punktów – czy to fizycznych, czy intelektualnych.
Ich relacja nie jest typowym konfliktem między superbohaterem a złoczyńcą – to niemal filozoficzna dyskusja o naturze władzy, sprawiedliwości i poświęcenia. Cox gra Matta, który walczy nie tylko z Fiskiem, ale i z własnymi przekonaniami, a D’Onofrio przedstawia Kingpina, który w swoim chorym poczuciu misji wierzy, że działa dla dobra miasta.
Od pierwszych minut „Daredevil: Odrodzenie” nie pozostawia złudzeń – to historia o upadku i powstaniu, o konfrontacji z przeszłością i nowymi zagrożeniami, o mieście, które zmienia się szybciej, niż można nadążyć, i bohaterze, który musi na nowo zdefiniować, kim jest. Twórcy nie tracą czasu na zbędne wprowadzenia, rzucając widza w sam środek dramatycznych wydarzeń, które mają nieodwracalny wpływ na Matta Murdocka.
Już sam początek pierwszego odcinka zmienia wszystko. To moment, który wywraca życie Matta do góry nogami i sprawia, że jego misja, już wcześniej pełna poświęceń, nabiera nowego wymiaru (bez spoilerów). Tymczasem Hell’s Kitchen staje się areną nie tylko dla ulicznych starć, ale także dla politycznej rozgrywki na najwyższym szczeblu. Wilson Fisk, długo ukrywający się w cieniu (po wydarzeniach z finału „Echo”), powraca do gry, ale tym razem nie jako król podziemia, lecz jako legalnie wybrany burmistrz Nowego Jorku.
Oto człowiek, którego Matt latami próbował powstrzymać, teraz ma w rękach władzę większą niż kiedykolwiek. Fisk nie potrzebuje już ulicznych zbirów i ukrytych operacji – teraz może manipulować całym systemem, zmieniać prawa, legalnie eliminować swoich przeciwników. Jego pierwszą decyzją jako burmistrza jest kampania przeciwko zamaskowanym mścicielom, których działalność ogłasza jako nielegalną.
Wyjątkowo ciekawie w tym sezonie zapowiada się relacja Fiska z żoną Vanessą. W poprzednich sezonach Vanessa była jego jedyną słabością, jedynym człowiekiem, którego naprawdę kochał (chociaż w „Echo” słyszeliśmy coś innego). Jednak lata rozłąki i wydarzenia, które miały miejsce pod jego nieobecność, odcisnęły na ich związku głębokie piętno.
Vanessa nie jest już tą samą kobietą, którą Fisk próbował chronić za wszelką cenę – teraz jest równie silna i bezwzględna jak on. Co więcej, przejęła kontrolę nad częścią jego imperium w czasie jego nieobecności, co sprawia, że ich relacja balansuje na krawędzi miłości i rywalizacji.
Każde ich spotkanie jest przepełnione napięciem, a spojrzenia, którymi się wymieniają, mówią więcej niż tysiąc słów. Fisk chce odzyskać dawną dynamikę, ale Vanessa się zmieniła – i nie jest pewne, czy podąży za nim w jego nowym planie, czy raczej stanie się kimś, kto w końcu go zdradzi.
Pod względem fabularnym pierwsze dwa odcinki „Daredevil: Odrodzenie” nie galopują do przodu, nie dają nam wszystkiego na talerzu, a jedynie zapowiadają, co wydarzy się dalej. Nawet nie w tym sezonie, a kolejnych, których Disney na pewno nam dostarczy.
Warto dodać, że twórcy nie idą tu na łatwiznę i nie prowadzą Matta za rękę do oczywistego rozwiązania. Każda decyzja ma konsekwencje, każda relacja jest na nowo redefiniowana, a walka Daredevila o Hell’s Kitchen staje się trudniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Już od pierwszego sezonu „Daredevil” wyróżniał się na tle innych produkcji Marvela swoim podejściem do choreografii walk – brutalnej, surowej i niezwykle realistycznej.
To nie były widowiskowe pojedynki pełne efektownych salt i błyszczących laserów. To była walka o przetrwanie, uderzenia, które naprawdę czuć, i ból, który nie znika po kilku sekundach ekranowego czasu. W „Daredevil: Odrodzenie” ten surowy, bezkompromisowy styl nadal jest obecny, choć – i tu trzeba być uczciwym – pierwsze dwa odcinki nie oferują jeszcze zbyt wielu scen akcji.
Warto wspomnieć o jednej z najważniejszych scen premierowego odcinka – brutalnej, emocjonalnej i niezwykle intensywnej walce Matta Murdocka z jego dawnym wrogiem, Benjaminem Poindexterem, czyli Bullseye’em. To starcie nie jest jedynie klasyczną konfrontacją bohatera z antagonistą – to symboliczny moment, który wyznacza nowy kierunek dla Matta i całej fabuły serialu.
Kamera porusza się dynamicznie, ale nie chaotycznie – operatorzy starali się uchwycić każdy cios, każdy unik i każde uderzenie, ale bez nadmiernego montażowego rozdrabniania, które mogłoby pozbawić starcie autentyczności. Ujęcia są długie i płynne, momentami przypominają legendarne sceny walki z pierwszego sezonu, ale mają w sobie coś bardziej desperackiego-– jakby Matt i Bullseye walczyli nie tylko o przetrwanie, ale o coś znacznie głębszego.
Scena jest surowa i pozbawiona zbędnych ozdobników. Nie ma tu przesadzonej choreografii rodem z wysokobudżetowych widowisk akcji – jest za to bezpośrednia, niemal dokumentalna brutalność. Dźwięk uderzeń jest mocny i głuchy, a ujęcia często skupiają się na zmęczonych twarzach bohaterów, pokazując, jak wiele wysiłku kosztuje ich każdy kolejny ruch.
To, co również wyróżnia sceny walki w serialu, to ich brutalność. Daredevil nigdy nie był grzecznym superbohaterem, a „Odrodzenie” jeszcze bardziej podkreśla jego nieustępliwość. Matt nie zatrzymuje się po jednym ciosie – jego uderzenia są szybkie, konsekwentne, niemal zwierzęce.
Kiedy obezwładnia przeciwnika, nie robi tego jednym, widowiskowym ruchem – on łamie ręce, miażdży kości, wali, dopóki tamten nie przestaje się ruszać. To brutalność wynikająca nie z okrucieństwa, ale z konieczności.
Jeśli kolejne odcinki podkręcą tempo i dorzucą więcej takich sekwencji, możemy być świadkami powrotu najlepszych scen akcji w telewizji. Póki co twórcy grają na napięciu i emocjach, ale gdy Matt w końcu pójdzie na całość – a wiadomo, że to tylko kwestia czasu – czeka nas prawdziwa jatka. No i przecież w końcu pojawi się też Frank Castle, czyli Punisher…
„Daredevil: Odrodzenie” to triumfalny powrót Diabła z Hell’s Kitchen – brutalny, intensywny i naładowany emocjami do granic możliwości. To nie tylko serial o człowieku w czerwonym kostiumie, który wymierza sprawiedliwość w ciemnych zaułkach Nowego Jorku.
To opowieść o kimś, kto nigdy nie przestaje walczyć, nawet jeśli ta walka rozdziera go na strzępy. Bo Daredevil nie jest herosem w klasycznym znaczeniu tego słowa. Nie ratuje świata przed kosmicznymi tyranami ani nie polega na gadżetach i technologicznym wsparciu. Jego jedyną bronią są pięści, wola przetrwania i przekonanie, że jeśli nie stanie w obronie tego miasta, nikt inny tego nie zrobi.
Pierwsze dwa odcinki Odrodzenia to obietnica, że twórcy doskonale rozumieją, co sprawiało, że poprzednie sezony były tak wyjątkowe – i że są gotowi podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej. To historia, która pachnie asfaltem Hell’s Kitchen, czuć w niej metaliczny smak krwi i pot ulicznych wojowników. Nie ma tu miejsca na cukierkową narrację, nie ma prostych podziałów na dobro i zło. Są tylko wybory i konsekwencje.
Oglądając te odcinki, przypomniałem sobie, dlaczego jako dzieciak tak zauroczyła mnie historia Daredevila. Nie dlatego, że był najsilniejszy. Nie dlatego, że miał niesamowite moce. Ale dlatego, że był bohaterem, który nigdy się nie poddawał. Nie dlatego, że mógł, ale dlatego, że musiał.
Bo w Hell’s Kitchen nie ma superżołnierzy, miliarderów w pancerzach ani bogów władających błyskawicami. Jest tylko ciemność. I czasem – jeśli masz szczęście – ktoś, kto zdecyduje się w niej walczyć.
To również warto przeczytać!
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
„The Last of Us” to fenomenalne uniwersum, które podbiło serca graczy na całym świecie. Gdy…
Miniserial "Dojrzewanie" zadebiutował na Netflix i już podbił serca widzów. Produkcja uzyskała bardzo dobre recenzje,…
Soundbar LG z technologią Dolby Atmos w świetnej cenie! To doskonała okazja, by zdobyć wysokiej…
Netflix to niekwestionowany lider serwisów VOD, ale czasami premier jest tam tak wiele, że właściwie…
Co obejrzeć w Max? Jakie filmy i seriale warto obejrzeć? Sprawdź nasz aktualny przegląd nowości…
Co oglądać w Disney+? Jakie nowe seriale i filmy warto znać? Sprawdź najważniejsze premiery w…