Netflix znowu to zrobił – wydał fortunę na film, którego nikt nie będzie pamiętał za tydzień. „The Electric State” to kolejne widowisko bez duszy, a lista takich porażek rośnie w zastraszającym tempie. Dlaczego platforma wciąż przepala miliony na produkcje, które są wielkie tylko z nazwy?
Przez lata Netflix wyrósł na giganta w świecie streamingu, zmieniając sposób, w jaki konsumujemy filmy i seriale. Platforma, która zaczynała od wypożyczania DVD pocztą, dziś inwestuje miliardy w produkcję oryginalnych treści, próbując naśladować wielkie hollywoodzkie studia.
W przeciwieństwie do wieloletnich wytwórni, które wypracowały własny styl i jakość, Netflix wydaje się jednak opierać swoją strategię na prostym założeniu: jeśli w coś wpompujemy wystarczająco dużo pieniędzy, ludzie to pokochają.
Tymczasem ten prosty schemat po prostu nie działa. Wysoki budżet nie gwarantuje jakości, a ilość efektów specjalnych nie zastąpi dobrej fabuły. Netflix konsekwentnie przekonuje się o tym na własnej skórze, serwując nam raz po raz drogie, lecz kompletnie nijakie filmy.
Najnowszym i być może jednym z najbardziej rozczarowujących przykładów tej polityki jest „The Electric State” – film, który miał być spektakularnym widowiskiem science fiction, a okazał się kolejnym nijakim, kompletnie niepotrzebnym tworem.
„The Electric State” – zmarnowany potencjał i tandetna podróbka „Mad Maksa”
Bracia Russo po raz kolejny udowodnili, że sukces w Marvelu nie oznacza automatycznie umiejętności budowania autonomicznych, angażujących historii. „The Electric State” miało wszelkie składniki, by stać się wyjątkowym, pełnym emocji filmem SF.
Materiał źródłowy – ilustrowana powieść Simona Stålenhaga – oferuje niezwykły świat, w którym przeszłość i przyszłość splatają się w intrygującą, retrofuturystyczną wizję. Na papierze to historia pełna melancholii, tajemnicy i nostalgii, która wzbudza głębokie emocje i zachwyt nad wykreowanym światem.
Jednak zamiast pełnokrwistego, poruszającego widowiska dostaliśmy mdłą opowieść, która próbuje udawać coś więcej, niż faktycznie jest. Film, choć kosztował grubo ponad 320 milionów dolarów, nie wygląda ani szczególnie imponująco, ani nie oferuje zapadającej w pamięć historii. CGI dominuje każdą scenę, ale zamiast budować klimat, sprawia wrażenie plastikowej dekoracji.
Sam świat, który w dziele Stålenhaga jest pełen detali i niedopowiedzeń, które pobudzają wyobraźnię, w wersji filmowej wydaje się pusty i martwy. To, co na ilustracjach działało dzięki tajemnicy i niedomówieniu, tutaj zostaje rozebrane na czynniki pierwsze i wyjaśnione do bólu – a jednocześnie paradoksalnie traci jakiekolwiek znaczenie. Efekty specjalne są wszechobecne, ale zamiast tworzyć atmosferę, sprawiają, że cały film wygląda jak pozbawiona tekstur cutscenka z gry komputerowej sprzed dekady.

Możecie się ze mną nie zgadzać, ale Millie Bobby Brown nie jest dobrą aktorką – w „The Electric State” nie pokazała niczego konkretnego
Główna bohaterka – grana przez Millie Bobby Brown – przemierza zniszczoną Amerykę w towarzystwie ogromnego, sztucznego robota. To mogło być coś w stylu „Logana”, poruszającej opowieści drogi o stracie, dojrzewaniu i nieuchronności zmian. Ale film ani przez moment nie osiąga tej głębi.
Brown jest zupełnie pozbawiona charyzmy, a jej postać napisana tak nijako, że trudno komukolwiek kibicować. Nie pomaga też sztucznie brzmiący scenariusz, który wypełniony jest dialogami rodem z generatora klisz filmowych.
Chris Pratt i Stanley Tucci, którzy powinni być mocnymi filarami obsady, są tutaj kompletnie niewykorzystani. Pratt – znany ze swojej charyzmy i umiejętności balansowania pomiędzy akcją a humorem – wypada nijako, a jego rola nie wnosi nic do fabuły. Tucci, jeden z bardziej wszechstronnych aktorów współczesnego Hollywood, pojawia się na chwilę, ale jego postać jest tak nieistotna, że równie dobrze mógłby jej w ogóle nie być.
To, co najbardziej irytuje w „The Electric State”, to fakt, że film próbuje udawać coś, czym nie jest. Jego apokaliptyczne krajobrazy, pozornie brutalny świat i samotna bohaterka przemierzająca pustkowia ewidentnie mają nawiązywać do „Mad Maksa” – ale różnica jest taka, że Miller potrafił tchnąć w swój świat autentyczną energię, brutalność i szaleństwo.
Najgorsze jest to, że potencjał był tu ogromny. Wyobraźmy sobie, co mogłoby powstać, gdyby scenariusz trafił do ambitniejszego reżysera, który zamiast bombardować widza CGI, postawiłby na atmosferę, subtelność i prawdziwe emocje, np. takiego Denisa Villeneuve.
Tymczasem Netflix znowu postawił na markę braci Russo, którzy znani głównie z gigantycznych superbohaterskich widowisk Marvela, pokazali już wcześniej, że poza tym uniwersum niekoniecznie radzą sobie najlepiej. Ich „The Gray Man” był boleśnie generyczny, a „Cherry” – chaotyczny i pretensjonalny. Jednak „The Electric State” bije je na głowę pod względem zmarnowanego potencjału.
Drogie porażki Netfliksa – dlaczego to ciągle nie działa?
Nie jest to pierwszy raz, gdy Netflix przeznacza absurdalne kwoty na produkcję, która kompletnie nie spełnia oczekiwań. Wydaje się, że platforma od lat tkwi w tej samej pułapce: bierze popularnych aktorów, dodaje efektowne widowisko i liczy, że to wystarczy, by stworzyć hit. Takie myślenie może się sprawdzać w krótkiej perspektywie, bo filmy rzeczywiście przyciągają uwagę w dniu premiery, ale po tygodniu nikt o nich nie pamięta.
Weźmy choćby „Czerwoną notę” – film, który miał wszystko, co powinno zapewnić sukces: Dwayne’a Johnsona, Ryana Reynoldsa, Gal Gadot i budżet w wysokości 200 milionów dolarów. Co z tego wyszło? Płaska, przewidywalna i do bólu sztampowa opowieść, która wyglądała bardziej jak reklamówka ekskluzywnych kurortów niż prawdziwe kino akcji.
Wszystko było tu skalkulowane: humor dostosowany do globalnej publiczności (czyli bezpieczny i pozbawiony ostrości), akcja zrealizowana zgodnie z podręcznikiem Hollywood, ale bez napięcia, a scenariusz sprawiał wrażenie, jakby napisano go na autopilocie. Wynik? Ludzie obejrzeli, Netflix ogłosił „rekord oglądalności”, ale nikt nie mówił o tym filmie dłużej niż tydzień.
Podobnie było z „The Gray Man”, który również kosztował około 200 milionów i również był kompletnie nijaki. Bracia Russo stworzyli film, który w teorii miał być nową franczyzą akcji Netfliksa, czymś w stylu „Johna Wicka” czy Bonda, ale w rzeczywistości nie wyszło.
Ryan Gosling i Chris Evans robili, co mogli, ale nie byli w stanie uratować filmu, który nie miał ani jednej zapadającej w pamięć sceny, ani jednego oryginalnego pomysłu.
Netflix utopił też pieniądze w „6 Underground” – filmie Michaela Baya, który miał być „szaloną jazdą bez trzymanki”, a okazał się irytującą kakofonią montażowego chaosu i braku sensownej fabuły. Włożono w ten projekt około 150 milionów dolarów, ale nie przyniosło to niczego, poza kolejnym spektakularnym dowodem na to, że Netflix nie wie, jak robić dobre widowiska akcji.
Do tej listy można dopisać także „Bright” Davida Ayera – film, który miał połączyć thriller policyjny z SF i stworzyć coś świeżego i intrygującego. Zamiast tego dostaliśmy chaotyczną opowieść z Williem Smithem, której ani świat, ani bohaterowie, ani logika nie miały sensu. Mimo ogromnych oczekiwań, film zebrał fatalne recenzje i nigdy nie doczekał się obiecywanego sequelu.
Netflix desperacko chce konkurować z kinowymi blockbusterami, ale kompletnie nie rozumie, co sprawia, że filmy te działają. Kiedy patrzymy na największe kinowe hity ostatnich lat – choćby „Top Gun: Maverick” czy kolejne odsłony „Mission: Impossible” – widzimy, że ich siłą nie była wyłącznie akcja czy efekty specjalne.
To filmy, w których „czuć” rękę reżysera, styl, charakter, konkretne emocje. Netflix natomiast wydaje się produkować filmowe fast foody – łatwo dostępne, łatwo strawne i równie łatwo zapominane.
Czy Netflix kiedykolwiek zrozumie, że nie da się kupić kreatywności? Że samo wrzucenie 200 milionów w projekt nie oznacza, że dostaniemy coś wartościowego? Jeśli platforma nadal będzie podążać tą drogą, wkrótce stanie się synonimem pustych, bezosobowych produkcji, które przyciągają na chwilę, ale nie zostawiają po sobie żadnego śladu.
Co więcej, ta sytuacja ma też szersze konsekwencje dla całej branży filmowej. Netflix, zamiast eksperymentować i próbować czegoś nowego, po prostu kopiuje to, co już znamy, tylko robi to gorzej. Jego „blockbustery” to nie innowacje, lecz wtórne, rozwodnione wersje lepszych filmów. To nie tylko nudzi widzów, ale i obniża ogólną jakość kina.
Co Netflix powinien zrobić, by było lepiej?
Netflix ma potencjał, którego nie potrafi odpowiednio wykorzystać. Wydaje miliardy na własne produkcje, ale wciąż nie dorównuje studiom takim jak Warner Bros., Universal czy Disney pod względem jakości swoich filmów. Co więc powinien zmienić, by wreszcie przestać produkować kosztowne, lecz nijakie widowiska i zacząć tworzyć coś, co naprawdę zostanie zapamiętane?
Przede wszystkim przestać myśleć o kinie, jak o taśmowej produkcji treści. Przez lata platforma wypracowała model, w którym priorytetem jest ilość, a nie jakość. Filmy powstają w ekspresowym tempie, często na podstawie powierzchownych decyzji biznesowych – wystarczy, że pojawią się znane nazwiska i duży budżet, a reszta schodzi na dalszy plan. To prowadzi do powstawania filmów, które może przyciągają uwagę w dniu premiery, ale już tydzień później nikogo nie obchodzą.

„Irlandczyk” to jeden z najlepszych filmów oryginalnych Netfliksa i dowód na to, że da się zrobić dobre kino na VOD
Druga kluczowa kwestia to zmiana podejścia do wyboru projektów i reżyserów. Netflix udowodnił, że potrafi wspierać naprawdę utalentowanych twórców – zrobił to choćby z Martinem Scorsese przy „Irlandczyku”, z Alfonso Cuarónem przy „Romie” czy z Jane Campion przy „Psich pazurach”.
To pokazuje, że platforma ma dostęp do najwybitniejszych filmowców współczesnego kina, ale zamiast iść w tę stronę, częściej daje gigantyczne budżety twórcom, którzy nie mają nic do powiedzenia lub którzy nie potrafią zrobić nic ponad bezmyślne widowisko. Bracia Russo to tego najlepszy przykład – Netflix powierzył im dwa ogromne projekty i oba okazały się wydmuszkami, które nie miały ani ciekawej historii, ani oryginalności.
Kolejna rzecz to przemyślane zarządzanie budżetem. Netflix powinien zrozumieć, że nie każdy film potrzebuje 200 milionów dolarów, by być dobry. W historii kina wielokrotnie zdarzało się, że to mniejsze, bardziej kameralne filmy miały większy wpływ na widzów niż wielkie superprodukcje.
Dlaczego więc platforma nie inwestuje więcej w ambitne, oryginalne scenariusze i utalentowanych reżyserów, zamiast przepalać gigantyczne kwoty na przeciętne filmy akcji? Przecież to właśnie mniejsze produkcje, takie jak „Może pora z tym skończyć”, „Historia małżeńska”, „Okja” czy nawet znakomity polski „Znachor” pokazały, że kreatywność i oryginalność są cenniejsze niż same pieniądze.
Jeśli Netflix rzeczywiście chce konkurować z wielkimi studiami, musi zmienić swoje podejście do tworzenia filmów. Mniej bezdusznych blockbusterów, więcej przemyślanych projektów. Mniej pośpiechu, więcej dbałości o jakość. Mniej „filmów z algorytmu”, więcej autorskiego kina. Dopóki tego nie zrozumie, będzie jedynie fabryką zapomnianych tytułów, których nikt nie będzie wspominał po latach.
To również warto przeczytać!
- Diabeł wciąż czuwa. „Daredevil: Odrodzenie” to brutalny powrót do Hell’s Kitchen
- Siła perswazji czy siła pięści? Trzeci sezon „Reachera” rozkłada na łopatki
- Było fajnie, Marvel, ale już wystarczy
- W cieniu Uwe Bolla. Czy naprawdę tak ciężko zrobić adaptację gry wideo?
- „Siedem” to thriller doskonały. Czy John Doe miał rację?
- Biegaj Tom nawet do setki, ale czasu nie oszukasz. Koniec serii „Mission: Impossible”
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
NowyporadnikadguardadbIockhttpsdesktopmobileandroidsmarttvchomikujplDerick