Finał drugiego sezonu „Rozdzielenia” już za nami. Co można o nim powiedzieć unikając spoilerów? Chyba wystarczy tylko to, że jest to dzieło wybitne i jeden z najlepszych seriali w historii.
Spis treści
Drugi sezon „Rozdzielenia” potwierdza to, co czułem już po pierwszych odcinkach: mamy do czynienia z dziełem wybitnym, prawdopodobnym opus magnum szeroko rozumianej telewizji (choć poruszamy się w sferze vod).
Zrealizowany z chirurgiczną precyzją i filozoficzną głębią, serial Bena Stillera i Dana Ericksona w drugim sezonie nie tylko podnosi stawkę fabularną, ale rozwija swoje najbardziej fascynujące idee – o świadomości, tożsamości, pamięci i człowieczeństwie. Zadaje wiele pytań, zmusza do refleksji i sprawia, że nie mogę doczekać się sezonu 3 (oficjalnie zapowiedziany).
To jedno z najważniejszych dzieł science fiction XXI wieku – choć wcale nie ma tu robotów ani statków kosmicznych.
Biurowe piekło powraca
Po dusznym, zamkniętym i intymnym pierwszym sezonie, drugi rozdział opowieści o pracownikach Lumon Industries otwiera się na nowe przestrzenie – fizyczne i metaforyczne. Bohaterowie, w tym Mark Scout (fenomenalny Adam Scott), Helly, Dylan i Irving, kontynuują swoje próby zrozumienia, kim właściwie są ich „altery”, a także – czym właściwie zajmuje się firma, w którym pracują.
Pojawiają się nowe postacie, nowe działy korporacji, a także nowe metody kontroli i dezinformacji. System rozdzielenia okazuje się jeszcze bardziej złożony, niż się wydawało.

„Cold Harbor”, czyli finał drugiego sezonu „Rozdzielenia” to jeden z najlepszych odcinków w historii telewizji
Wszystko to prowadzi do kulminacji w finałowym odcinku, który jest jednym z najlepszych odcinków telewizyjnych ostatnich lat: emocjonalnie dojmującym, perfekcyjnie wyreżyserowanym i kończącym się dramatyczną decyzją Marka S., od której zależy przyszłość nie tylko jego samego, ale także jego alter-świadomości i osób mu najbliższych.
To decyzja, która rozrywa serce – i prowokuje do fundamentalnych pytań: czy jesteśmy sobą tylko wtedy, gdy pamiętamy? To już nie dramat korporacyjny, a tragedia metafizyczna.
Aktorstwo jak psychoterapia
Jednym z filarów, na których opiera się siła „Rozdzielenia”, jest aktorstwo – nieprzesadne, intymne, głęboko wewnętrzne. Każda postać musi tu bowiem funkcjonować w dwóch wcieleniach: jako „outie” – człowiek z życiem prywatnym, wspomnieniami i traumami – oraz jako „innie”, jego „alter” i pracownik Lumon pozbawiony kontekstu, zbudowany z czystej teraźniejszości.
To nie rola podwójna, lecz rozdarta – wymagająca precyzyjnego balansowania między dwoma osobowościami uwięzionymi w jednym ciele. Oczywiście, z czasem „outie” i „innie” wkraczają na kurs kolizyjny, co tylko prowokuje do głębszych pytań.

Adam Scott do tej pory kojarzony z ról komediowych w „Rozdzieleniu” pokazuje pełnię swoich umiejętności
Najlepiej tę trudną rolę niesie Adam Scott, którego kreacje Marka Scouta/Marka S to prawdziwe aktorskie osiągnięcie. W jego spojrzeniu zawiera się wszystko: żałoba, wycofanie, stopniowe przebudzenie, bunt i niemoc. Scott gra z wyczuciem emocji, które nigdy nie są całkowicie wypowiedziane – raczej prześlizgują się po twarzy, drgają w kącikach ust, znikają gdzieś między westchnieniem a milczeniem.
Kiedy Mark rozmawia ze swoim „alterem” – wersją siebie z pracy – jesteśmy świadkami czegoś przypominającego eksperyment myślowy. To spotkanie dwóch strumieni świadomości, które mają wspólne ciało, ale oddzielne historie. Neurobiolog Antonio Damasio powiedział kiedyś, że „świadomość rodzi się z odczuwania siebie w czasie”. Ale co, jeśli odebrać jednostce ten czas? Czy dalej będzie sobą?
Ale Scott nie jest tu sam – Britt Lower jako Helena Eagan rozwija swoją rolę z jeszcze większą intensywnością niż w pierwszym sezonie. Jej alter – buntownicza, impulsywna, ale też głęboko zraniona Helly R – coraz mocniej przenika do świadomości widza jako figura sprzeciwu, ale nie ideologicznego, lecz ontologicznego.
Lower świetnie balansuje między pozornym cynizmem a autentycznym cierpieniem. Doskonale podsumowuje to scena spotkania Jame Eagana z Helly R w finałowym odcinku, która daje do myślenia.
John Turturro jako Irving to osobna historia – jego melancholijny, niemal poetycki sposób bycia sprawia, że Irving przypomina postać z innego porządku: kogoś, kto widzi więcej, ale nie może tego wypowiedzieć. Jego relacja z kolegą z pracy (granym przez Christophera Walkena, który również błyszczy w swoim minimalizmie) to subtelna historia miłosna osadzona w świecie bez prywatności, bez czułości – i właśnie dlatego tak przejmująca.
Zach Cherry jako Dylan w drugim sezonie dostaje sporo ekranowego czasu, a kiedy się pojawia – błyszczy. Dylan to figura lojalności, ale też instynktownej sprawiedliwości – Cherry gra go z humorem, ale i z wewnętrznym napięciem, które pokazuje, że nawet najbardziej pragmatyczny alter może mieć swoje granice. I w tym przypadku dochodzi do tarć między „innie” i „outie”, a rezultat tego pozostaje nieznany.
Nie sposób nie wspomnieć o Tramellu Tillmanie, czyli Milchicku – „koordynatorze” z Lumon, który uosabia korporacyjną uprzejmość zmieszaną z niepokojącą kontrolą. Tillman gra tę rolę z tak perfekcyjnym wyczuciem rytmu, że czasem sam uśmiech jego bohatera budzi lęk. Milchick nie podnosi głosu. On zarządza. I właśnie dlatego jest tak groźny.
Wszyscy ci aktorzy tworzą świat „Rozdzielenia”, który mógłby łatwo popaść w groteskę lub pastisz. Ale dzięki ich precyzji, wrażliwości i niezwykłej umiejętności grania emocji na poziomie mikroruchów, serial unika uproszczeń. Zamiast tego – wciąga w głąb człowieka, który próbuje odnaleźć siebie po drugiej stronie lustra.
Czy można podzielić świadomość?
Technologia rozdzielenia, wokół której zbudowany jest świat „Rozdzielenia”, to oczywiście fikcja – ale jak to bywa z najlepszym science fiction, jest to fikcja zakorzeniona w bardzo realnych pytaniach i możliwościach współczesnej nauki. W drugim sezonie serial coraz śmielej eksploruje konsekwencje zabiegu rozdzielenia, pokazując, jak niebezpieczna może być ingerencja w samą strukturę tożsamości człowieka.
Choć serial celowo unika podawania szczegółów technicznych zabiegu rozdzielenia, jego filozoficzno-neurologiczne fundamenty są czytelne. Mamy tu do czynienia z koncepcją chirurgicznej separacji świadomości – czymś w rodzaju ekstremalnej wersji zaburzenia dysocjacyjnego tożsamości (DID), ale wywołanej sztucznie.
To nie tylko eksperyment na jednostkach – to systemowa produkcja tożsamości utylitarnej, wykrojonej z tego, co zbędne dla korporacyjnej wydajności: emocji, wspomnień, relacji, traumy.
Serial wpisuje się w szerszy nurt pytań, które od lat stawiają zarówno neurobiolodzy, jak i filozofowie umysłu. Czy świadomość to tylko skutek działania neuronów, czy może coś więcej? Czy można ją rozdzielić? Zreplikować? Zapisać? A jeśli tak – to co się dzieje z podmiotowością, z „ja”?
W rzeczywistości nauka już próbuje to testować – choć na mniej drastyczną skalę. Eksperymenty z interfejsami mózg-komputer (BCI), prowadzone m.in. przez Neuralink pokazują, że sygnały neuronalne można wychwytywać i interpretować. Z kolei badania nad implantami pamięciowymi (np. u pacjentów z chorobą Alzheimera) sugerują, że konkretne wspomnienia można przywracać lub modyfikować elektryczną stymulacją mózgu.
Ale największą inspiracją dla „Rozdzielenia” wydaje się być nie tyle technologia, co pytanie o etykę tożsamości: czy świadomość odcięta od biografii nadal jest „człowiekiem”?
Altery w serialu nie mają dzieciństwa, rodziny, hobby, marzeń. Nie znają siebie poza murami Lumon. Ich egzystencja jest zamknięta w pętli codziennego „wstawania do pracy”. To coś więcej niż metafora wypalenia zawodowego – to egzystencjalna amputacja. A mimo to też mają swoje potrzeby, plany, obawy. Też chcą kochać i to właśnie ta miłość zdaje się napędzać ich egzystencję.
Serial zdaje się też inspirować ideami neurokonstruktywizmu – poglądem, że tożsamość nie istnieje jako coś stałego, lecz jest nieustannie konstruowana w odpowiedzi na środowisko, interakcje i dostęp do wspomnień. W tym sensie „alter” to nie uboższa wersja „outiego”, ale osobna konstrukcja neuronalna, rozwijająca się w zamkniętym środowisku o własnych regułach.
W drugim sezonie ta koncepcja staje się coraz bardziej dramatyczna. Altery zaczynają się buntować, nie tylko przeciw systemowi, ale przeciw samej idei, że są tylko produktem – funkcją, która kończy się wraz z zamknięciem windy. Ich walka to nie tylko próba ucieczki, ale próba odzyskania pełni człowieczeństwa. Dobrze można to odczuć wraz z dramatyczną decyzją Marka S w finale drugiej serii.
Ból duszy w korporacyjnym opakowaniu
Na pierwszy rzut oka „Rozdzielenie” to serial o pracy biurowej – o tym, jak alienująca i nieludzka może być korporacyjna rzeczywistość. Ale im głębiej wchodzimy w świat Lumon Industries, tym wyraźniej widzimy, że to nie tylko satyra czy dystopia, ale pełnoprawna filozoficzna przypowieść o duszy. I o tym, co się z nią dzieje, gdy poddamy ją działaniu systemu, który nie zna pojęcia „człowieczeństwo”.
Lumon to nie firma. To ontologiczna maszyna. Projektująca nie tylko przestrzeń pracy, ale świadomość jej uczestników. Zabieg rozdzielenia nie polega na odcięciu od wspomnień – on jest rekonfiguracją podmiotowości. W jego wyniku powstaje alter – jednostka, która nigdy nie istniała poza godzinami pracy, a więc nie zna świata, nie zna siebie, nie zna dobra ani zła w klasycznym sensie. I właśnie w tej amputacji doświadczenia serial wpisuje się w filozoficzny nurt pytań o tożsamość, wolność i godność.
Już w XVII wieku John Locke pisał, że osobowość nie jest tożsama z ciałem, ale z ciągłością pamięci. Jeśli pamięć zostaje odcięta – jak w przypadku alterów – to, według Locke’a, nie mamy do czynienia z tą samą osobą. A zatem: alter nie jest wersją pracownika – jest nową istotą. Ale jeśli tak – to czy zasługuje na prawa człowieka?
Współczesny filozof Derek Parfit poszedł jeszcze dalej. Twierdził, że tożsamość nie jest najważniejsza; liczy się ciągłość relacji psychologicznych. Jeśli relacje między Markiem a jego alterem są słabe – to mogą być traktowani jak odrębne osoby. Ale jeśli te relacje się zacieśniają, jeśli jeden zaczyna współczuć drugiemu – może to oznaczać, że powstaje nowa forma tożsamości zbiorowej.
I właśnie ten proces oglądamy w drugim sezonie – powolne dojrzewanie do rozpoznania, że „ja” to niekoniecznie jedno „ja”.
I być może najmocniejszy filozoficzny wymiar serialu pojawia się właśnie wtedy, gdy zaczynamy patrzeć na alterów nie jako funkcje narracyjne, ale jako realne osoby. Czy istota, która nie zna swojego imienia, ale odczuwa strach i samotność – ma duszę?
Serial nie odpowiada wprost, ale podsuwa odpowiedzi w duchu Emmanuela Levinasa, który mówił, że podmiotem stajemy się w spotkaniu z drugim człowiekiem. Gdy alter patrzy w oczy drugiemu alterowi – być może właśnie wtedy rodzi się dusza.
To opowieść nie tylko o tożsamości, ale też o moralności technologii. Bo kiedy nauka umożliwia coś potężnego – jak chirurgiczne „wycięcie” fragmentu świadomości – to pytanie nie brzmi „czy to możliwe?”, ale „czy to słuszne?”. I kto ma o tym decydować?
Serial, który się „czuje”
Jedną z największych sił „Rozdzielenia” jest jego konsekwentna, niemal klinicznie precyzyjna estetyka. Świat Lumon Industries nie straszy przemocą ani efektami specjalnymi – straszy ciszą, monotonią, surowością. Minimalistyczne wnętrza, fluorescencyjne światło, labirynty identycznych korytarzy i niepokojąco pustych przestrzeni tworzą środowisko, które przypomina eksperyment psychologiczny – nie miejsce pracy.
Scenografia działa tu jak przedłużenie idei rozdzielenia – pokazuje, że każda z przestrzeni została zaprojektowana, by tłumić indywidualność. Krzesła i biurka są identyczne, kolory wygaszone, a zegary tykają jak metronomy egzystencjalnej nudy. Nie ma tu przypadków – nawet dekoracje na ścianach wydają się być symulacją normalności, wymuszoną przez system.
Ścieżka dźwiękowa Theodore’a Shapiro operuje na granicy niepokoju i medytacji. Krótkie frazy smyczkowe, mechaniczne powtórzenia i dźwięki nie z tego świata przypominają, że to, co widzimy, jest tylko powierzchnią – pod nią coś się burzy, coś chce się wydostać. Nawet momenty ciszy są tu znaczące – w nich słychać pracujący system, którego nie widać.
Wszystko to sprawia, że „Rozdzielenie” jest jednym z nielicznych seriali, które działają nie tylko przez fabułę i dialogi, ale przez czysto sensoryczne doświadczenie. To serial, który się czuje, zanim się go zrozumie. I ten klimat – duszny, opresyjny, pełen pustki – zostaje z widzem na długo po końcowych napisach.
„Rozdzielenie” to opus magnum Apple TV+
„Rozdzielenie” to dzieło absolutne: doskonale skonstruowane fabularnie, przemyślane filozoficznie, wykonane z najwyższą dbałością o detale. Drugi sezon tylko pogłębia i rozbudowuje to, co czyniło serial wyjątkowym – i robi to bez straty napięcia. Finałowy odcinek to emocjonalna bomba z opóźnionym zapłonem: nie daje natychmiastowej ulgi, ale zostaje w głowie na długo.
Drugi sezon „Rozdzielenia” nie daje ukojenia. Nie ma wielkich eksplozji, choć kończy się prawdziwą psychologiczną „bombą” – ale każda scena zdaje się pogłębiać pęknięcie między tym, co znane, a tym, co możliwe. Widz wychodzi z serialu z pytaniami, które mogą ciążyć bardziej niż sama fabuła.
Czy jesteśmy sobą tylko dlatego, że pamiętamy? A jeśli nasza pamięć zostanie zresetowana – czy nowa wersja zasługuje na miłość, prawa, wolność?
„Rozdzielenie” udowadnia, że w świecie zalewanym przez fabularne uproszczenia, można tworzyć science fiction, które jest bardziej filozofią niż akcją, bardziej przypowieścią niż rozrywką. I choć Lumon wciąż pozostaje mroczną, nieprzeniknioną strukturą, to właśnie jej mury odsłaniają najwięcej – o nas samych.
To również warto przeczytać!
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Dodaj komentarz