W świecie, gdzie przemysł filmowy nieustannie balansuje między sztuką a komercją, pojawia się produkcja, która z humorem i przenikliwością obnaża kulisy tej dynamicznej branży. Mowa o „Studio”, czyli najnowszej produkcji Setha Rogena, którą można oglądać na Apple TV+. Dla mnie to poważny kandydat do tytułu serialu roku.
Spis treści
„Studio” to serial, który jednocześnie rozbraja śmiechem, wzrusza czułością wobec kina i uderza celnością swoich obserwacji w sam środek mechanizmów rządzących dzisiejszym Hollywood. Rogen, który już nieraz pokazał, że potrafi być ostry i przewrotny, tu osiąga poziom, jakiego chyba nikt się po nim nie spodziewał: dojrzał jako twórca, nie rezygnując ze swojej charakterystycznej ironii.
„Studio” to nie tylko jego najlepsza produkcja – to jeden z najmądrzejszych głosów o kondycji współczesnego przemysłu filmowego ostatnich lat.
Pasja zderzona z rzeczywistością
Na papierze punkt wyjścia serialu brzmi dość banalnie: nowo mianowany prezes fikcyjnego Continental Studios, Matt Remick, obejmuje stanowisko z misją – przywrócić świetność upadającemu gigantowi filmowemu. Ale już w pierwszym odcinku staje się jasne, że „Studio” nie zamierza iść drogą schematycznych narracji.
Matt to nie bohater sukcesu, a raczej zakładnik okoliczności: miłośnik ambitnego kina, który trafia w sam środek systemu opierającego się na franczyzach, sequelach i tabelkach z prognozami zysków. Jego zderzenie z rzeczywistością nie jest tylko konfliktem pokoleń czy wartości – to zderzenie dwóch światów, które nie potrafią już się ze sobą komunikować.
Co istotne, serial nie wybiela swojego protagonisty. Matt, choć sympatyczny, nie jest wolny od ego, naiwności czy błędów. Jego walka o zachowanie artystycznej integralności niejednokrotnie kończy się kompromisem – gorzkim, ale realistycznym. A my, widzowie, nie tylko mu kibicujemy, ale też zastanawiamy się, czy w ogóle jeszcze jest miejsce na prawdziwe, autorskie kino w świecie, gdzie decyzje o filmach podejmuje się na podstawie algorytmów.
Seth Rogen i Evan Goldberg, duet odpowiedzialny za serial, są znani z umiejętności balansowania między humorem a gorzkim komentarzem społecznym. Tym razem jednak pokazali coś więcej – dojrzałość, której wielu komediowym twórcom brakuje. „Studio” to serial z duszą, ale też z doskonałą strukturą narracyjną. Scenariusze odcinków są gęste od aluzji, dygresji i metakomentarzy, ale nigdy nie tracą rytmu i nie popadają w nadmiar.
Do sukcesu serialu przyczynia się również wybitna obsada. Seth Rogen w roli Matta prezentuje największy aktorski zakres w swojej karierze – od błazna po człowieka przytłoczonego odpowiedzialnością. Catherine O’Hara jako była szefowa studia wnosi do serialu nie tylko charyzmę, ale i nieoczywistą głębię postaci, której trudno zaufać, ale której nie sposób nie podziwiać.
Ike Barinholtz jako cyniczny producent Sal Seperstein to istny dynamit – z każdą sceną przesuwa granicę tego, co można powiedzieć w świecie PR-u. Martin Scorsese, Anthony Mackie, Greta Lee, Ron Howard grający siebie – wszyscy współtworzą świat, który wygląda jak Hollywood, ale brzmi jak jego sumienie.
Trzy odcinki, trzy perełki
Choć „Studio” opowiada zwartą, rozwojową historię, każdy odcinek funkcjonuje też jako autonomiczna forma narracyjna, często operująca innym rytmem, stylem i punktem ciężkości. Choć pojawiły się dopiero trzy odcinki, każdy z nich jest miniaturowym majstersztykiem. Jeżeli pozostałe utrzymają ten poziom (co nie jest oczywiste) będziemy mogli mówić o najlepszym (i najważniejszym) serialu roku.
Już pierwszy odcinek, zatytułowany „Awans”, wyznacza ton całej serii. Poznajemy Matta Remicka – nowego prezesa Continental Studios – w chwili, gdy obejmuje stanowisko po legendarnej Patty Leigh (Catherine O’Hara), która sama nie do końca godzi się z utratą wpływów. To klasyczna scena przekazania władzy, ale ujęta z charakterystycznym dla Rogena nerwem: pełna nerwowych uśmiechów, niedopowiedzeń, PR-owej nowomowy i zawieszonych w powietrzu napięć.
„Awans” to nie tylko ekspozycja – to także portret człowieka, który ma być ogniwem łączącym dwa światy: stare Hollywood oparte na nazwiskach i reputacji oraz nowe, korporacyjne podejście, gdzie najważniejsze są dane, zasięgi i ROI. W tej przestrzeni rodzi się chaos, który z początku wydaje się komiczny, ale szybko ujawnia swoje dramatyczne fundamenty: samotność, niepewność i nieuchronność kompromisów.
Drugi odcinek, „Długie ujęcie”, to prawdziwa perełka realizacyjna i hołd dla jednej z najbardziej ikonicznych technik filmowych: mastershotu. Cały epizod został nakręcony w jednym, nieprzerwanym ujęciu, co samo w sobie jest imponującym wyczynem, ale jeszcze bardziej zachwyca, że nie jest to tylko formalna sztuczka. Zabieg ten oddaje intensywność dnia na planie zdjęciowym, w którym wszystko może pójść nie tak – i idzie.
Trzeci odcinek, „Uwaga”, to majstersztyk napięcia psychologicznego i emocjonalnego. Tym razem nie chodzi o plan zdjęciowy czy korporacyjne decyzje, ale o coś znacznie bardziej osobistego i potencjalnie niszczącego – przekazanie twórcy „uwagi”, czyli konstruktywnej krytyki jego najnowszego filmu. Problem w tym, że tym twórcą jest sam Ron Howard – legenda kina, który, co więcej, stworzył dzieło głęboko osobiste, będące hołdem dla zmarłego kuzyna.

W odcinku „Uwaga” Matt Remick ma zwrócić uwagę Ronowi Howardowi, że jego najnowszy film jest za długi
Odcinek ukazuje, jak toksyczna może być nieumiejętność komunikowania prawdy – zwłaszcza w środowisku, które udaje, że każdy feedback to „propozycja rozwoju”. Gdy w końcu dochodzi do rozmowy z Howardem, serial przekracza granicę typowej satyry i wchodzi na teren czystego dramatu: widzimy zranioną dumę, artystyczne cierpienie i brutalną rzeczywistość współczesnego studia, które musi dbać o wrażenia, ale jeszcze bardziej o liczby. Ron Howard gra samego siebie z poruszającą szczerością – nie jako pomnik, ale jako człowieka, który przypłaca swoją pasję bólem i wstydem.
Między szyderą a wyznaniem miłości
„Studio” to satyra najwyższej próby – ostra, ale nie złośliwa, celna, ale nie cyniczna. Serial punktuje mechanizmy, które rządzą współczesną kinematografią: obsesję na punkcie danych, wiarę w testy fokusowe, bezrefleksyjne klepanie kolejnych części franczyz, uzależnienie od streamingu, strach przed oryginalnością. Ale równocześnie to hołd dla ludzi, którzy mimo wszystko próbują tworzyć kino z duszą.
Widzimy w serialu sceny z planów filmowych, absurdalne narady producenckie, kreatywne zderzenia między reżyserami a działem marketingu. Każda z nich jest jak mikroskopowe studium napięcia między artystyczną wolnością a komercyjnym przetrwaniem. A jednak w tym całym chaosie jest coś pięknego – potrzeba opowiadania historii.
To, co czyni „Studio” wyjątkowym, to nie tylko treść, ale i forma. Twórcy serialu bawią się estetyką i konwencją, tworząc coś na pograniczu hołdu i dekonstrukcji. Tu nie ma miejsca na przypadek. Każda estetyczna decyzja to świadome nawiązanie do historii kina, ale też jej reinterpretacja. W efekcie „Studio” staje się czymś więcej niż tylko serialem – to forma audiowizualnej eseistyki o filmie samym w sobie.
„Studio” to bardzo ważny serial, bo pojawił się w bardzo specyficznym momencie dla branży filmowej. Hollywood przechodzi przez jeden z największych kryzysów tożsamości: strajki, kurczące się budżety, zamykane kina, rosnąca władza streamingu i algorytmów. W takim krajobrazie nowy serial Rogena i Goldberga nie jest tylko rozrywką, a komentarzem niemal w czasie rzeczywistym. I robi to lepiej niż jakakolwiek branżowa publicystyka.
„Studio” to manifest pokolenia twórców wychowanych na klasykach, ale dorastających w świecie memów i Twittera. Pokolenia, które musi pogodzić ze sobą dwie prawdy: że kino się zmienia – i że to wcale nie znaczy, że musi umrzeć.
„Studio” jako manifest i arcydzieło
„Studio” to serial, który śmieszy, boli, inspiruje i zostaje w głowie na długo. Jest zabawny, ale nigdy głupi. Przenikliwy, ale nie nadęty. To połączenie genialnej satyry z hołdem dla wszystkiego, co w kinie było, jest i powinno być najważniejsze. Seth Rogen stworzył dzieło, które nie tylko mówi o branży filmowej, ale też do niej – z czułością, gniewem i nadzieją.
W erze zalewu produkcji oryginalnych, w której wszystko jest „eventem”, „rewolucją” lub „najbardziej oczekiwaną premierą sezonu”, „Studio” jest czymś rzadszym i cenniejszym – to serial potrzebny. Taki, który przywraca wiarę w to, że telewizja, podobnie jak kino, wciąż może być sztuką. A przede wszystkim – że opowiadanie historii, nawet tych o tym, jak trudno je opowiadać, nadal ma sens.
To również warto przeczytać!
- Jedno ujęcie mówi więcej niż tysiąc cięć? Mastershot to opowieść bez filtra
- Znikam codziennie o 9 i wracam o 17. „Rozdzielenie”
- Nie wszystko złoto, co kosztuje 200 milionów. Netflix i jego filmowe klapy
- Diabeł wciąż czuwa. „Daredevil: Odrodzenie” to brutalny powrót do Hell’s Kitchen
- Siła perswazji czy siła pięści? Trzeci sezon „Reachera” rozkłada na łopatki
- Było fajnie, Marvel, ale już wystarczy
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Dodaj komentarz