Nie ma co owijać w bawełnę. „Szogun” ma szansę stać się jednym z najlepszych seriali wszech czasów, a do takiego stwierdzenia wystarczy seans już pierwszych dwóch odcinków. Jeżeli jesteście fanami „Siedmiu samurajów” i „Ghost of Tsushima”, to ten serial Was zauroczy, tak jak mnie.
Pamiętam, gdy jako dzieciak ukradkiem zerkałem na Richarda Chamberlaina w roli Johna Blackthorne’a i Toshirō Mifune jako Toranagę w serialu „Szogun” z 1980 roku. Nie do końca łapałem wtedy „teatralność” tej historii i choć wysoko oceniana (trzy Złote Globy) nie podbiła mojego serca. Czasy się zmieniły, a i możliwości mamy znacznie większe, więc nic dziwnego, że nową wersję „Szoguna” możemy oglądać też teraz, 44 lata później.
W fabułę „Szoguna”, który jest adaptacją powieści Jamesa Clavella z 1975 r. o tym samym tytule, nie ma co się zagłębiać. Nie dlatego, że jest ona prostolinijna – wręcz przeciwnie: meandruje w często nieeksplorowane w serialach tematy polityki, kultury, tożsamości i zderzenia dwóch światów. Fabułę „Szoguna” lepiej odkryć samemu, bo jest w tym doświadczeniu coś mistycznego. Punktem wyjścia jest przybycie angielskiego pilota okrętowego Johna Blackthorne’a do siedemnastowiecznej feudalnej Japonii.
W „Szogunie” wszystko dzieje się powoli, niemalże z namaszczeniem, choć nie można powiedzieć, ze serial jest nudny. Porównania do „Gry o tron” może i na pierwszy rzut oka są zasadne, ale ja jednak bym tak mocno nie szarżował, gdyż serial HBO fascynował i bawił nas przez 8 sezonów. I niezależnie od tego, jakie mamy zdanie o finale „GoT”, miejsca wśród top 5 najlepszych seriali wszech czasów nikt jej nie zabierze.
„Szogun” na pewno nie dostanie 8 sezonów, bo historia jest bardziej kameralna i ograniczona pojemnością skończonego tekstu źródłowego. Ale to pragnienie „nowej” „Gry o tron” pokazuje, jak bardzo społeczeństwo potrzebowało „Szoguna”.
Poczujesz się ja w Japonii
Dużą zaletą „Szoguna” są świetnie napisane i poprowadzone postaci oraz dobrani do ról aktorzy. Hiroyuki Sanada jest magnetyczny jako Yoshii Toranaga – kiedy pojawia się na ekranie nie sposób odwrócić wzroku, a kiedy przemawia, często zapiera dech w piersi.
To moim zdaniem opus magnum japońskiego aktora, którego mogliśmy podziwiać w filmach „Samuraj – Zmierzch”, „Ostatni samuraj” czy „John Wick 4”. Tutaj jednak pokazał pełnię swoich możliwości i miał ważny wpływ na produkcję serialu – dobór scenografii, japońskich tłumaczy, itd.
Znakomity w swojej roli jest także Cosmo Jarvis jako John Blackthorne, który tej przyziemnej, dwuwymiarowej postaci nadał niesamowitej głębi. Nie mogę się doczekać, by obserwować jego przemianę podczas 10 odcinków serialu, bo ta bez wątpienia będzie spektakularna.
Duże brawa należą się także Annie Sawai w roli Mariko. Musi wznosić się na wyżyny, by dorównać wspomnianym męskim bohaterom i choć czasami przypada jej niewdzięczna rola, to z większości sytuacji wychodzi z wdziękiem. Aktorzy tacy, jak Tabanobu Asano czy Emi Kamito, także mają tu ważną rolę do odegrania i nie sposób narzekać na któregokolwiek z nich.
Tym, co chwyta w „Szogunie” za serce jest przepiękna, realistyczna scenografia. Nie chodzi tylko krajobrazy i efekty wizualne, ale najmniejsze detale kostiumów czy gestów. Znawcy kultury Japońskiej na pewno wychwycą tu „smaczki”, których na próżno szukać w jakiejkolwiek innej amerykańskiej produkcji.
Warto, by głośno to wybrzmiało: „Szogun” to serial amerykańskiej stacji FX, który można oglądać na Disney+, ale zrealizowany z ogromnym poszanowaniem dla tradycji kraju kwitnącej wiśni. Duże brawa dla twórców: Rachel Kondo i Justina Marksa.
To więcej niż remake
W przypadku filmowej/serialowej adaptacji książki zawsze istnieje ryzyko, że część oryginalnego materiału zostanie odłożona na bok. To, co dobrze się czyta, nie zawsze jest równie efektowne na ekranie. „Szogun” FX wprowadza niezbędne poprawki do powieści Clavella, ale niemal wszystkie są trafione.
Miłośnicy książkowego pierwowzoru odnajdą się tu bez problemu, choć osoby, które nie mają w ogóle pojęcia o tej historii mogą czuć się nieco zagubione. Wątków i podejmowanych tematów jest tu naprawdę sporo, nie chodzi o klasyczną walkę Dobra ze Złem.
„Szogun” z 2024 roku oddaje hołd temu, co sprawiło, że powieść Clavella odbiła się echem wśród wcześniejszych pokoleń, ale jednocześnie pokonuje przeszkody generacyjne, otwierając się na publiczność XXI wieku. Nowy serial skupia się na trzech postaciach: Blackthorne’ie, Toranadze i Mariko, co jest skutecznym sposobem na rozdzielenie akcentów emocjonalnych, a także zerwanie z łatką „białego wybawiciela”, którą można by przypisać Richardowi Chamberlainowi z serialu sprzed 40 lat.
Twórcom serialu zależało, aby portrety postaci były niewrażliwe kulturowo, co chyba się udało. Uniknięto tym samym poczucia „inności” i to raczej Blackthorne jest w tym świecie intruzem. Ogromnym plusem są japońskie dialogi, które pozwalają na lepszą immersję w świecie samurajów, a postacie mają więcej przestrzeni na rozwój. To wszystko sprawia, że seans „Szoguna” jest doświadczeniem autentycznym, nie jak wizyta w niemodnym teatrze.
Warto także wspomnieć o brutalności „Szoguna”, która została tu wykorzystana jako narzędzie, a nie cel sam w sobie. Widz naprawdę czasami ma ochotę odwrócić wzrok, bo sceny seppuku czy gotujących się kończyn są bardzo naturalistyczne, ale takie też muszą być w widowisku kostiumowym. Dopełniają odbiór świata, ale nie przytłaczają.
Sceny walki są nieliczne, ale kiedy już przemoc się pojawia jest nagła i szokująca, jak cięcie samurajskiego miecza. To bardzo dojrzałe podejście, analogicznie zresztą jak w „Niebieskookim samuraju” na Netfliksie.
„Szogun” skradł mi serce
Nie jestem żadnym orientalistą, ale bardzo lubię japońskie dzieła kulturowe – od książek, przez gry, po filmy i seriale. Szanuję je za ich unikatowe, często oniryczne podejście do świata przedstawionego. Mimo iż „Szogun” nie jest serialem fantastycznym, a bardziej historycznym, to wydaje się spełniać wszystkie pokładane w nim nadzieje. Można by rzec, że jest „epicki”, choć w tym kontekście jakoś stwierdzenie to mi nie pasuje.
„Szogun” to idealna propozycja i dla osób znających oryginał literacki Jamesa Clavella, i dla miłośników serialu z Richardem Chamberlainem w roli głównej, i dla tych, dla których będzie to pierwszy kontakt z feudalną Japonią.
Mimo że mamy dopiero luty, to chyba można stwierdzić, że kandydat do miana „najlepszego serialu 2024 roku” jest oczywisty. Czekam z niecierpliwością na kolejne odcinki i oczywiście nie odmówię sobie także binge watching, gdy już wszystkie 10 będzie dostępnych na platformie Disney+.
To również warto przeczytać!
- Czy „Władcy przestworzy” są lepsi od „Kompanii braci”? Nie, ale i tak warto zobaczyć ten serial
- Wszyscy zachwycają się nowym „Awatarem”, a 10 lat temu był lepszy serial
- Pierwszy sezon „Detektywa” ma 10 lat, ale to wciąż arcydzieło. Jak to możliwe?
- Harry Potter powróci, ale czy naprawdę tego potrzebujemy?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
- Dlaczego tak bardzo fascynują nas mordercy w filmach i serialach?
- „Gen V” to panaceum na przekoloryzowany i nudny MCU
- Niech żyje Król Potworów. Godzilla w życiowej formie
- Quo vadis, MCU? Superbohaterowie na rozdrożu
- „Fundacja”, czyli „Gra o tron” w kosmosie. Wybitny serial SF, którego prawdopodobnie nie oglądasz
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.