Hollywood kocha remaki, a my jesteśmy podekscytowani, gdy możemy doświadczyć filmowego déjà vu, choć czasami pytamy: po co? Dla twórców „odkurzenie” znanej historii to łatwy zarobek, a dla widzów nostalgiczna podróż do przeszłości. Ale czy za tajemnicą remake’ów kryje się coś jeszcze?
„Człowiek z blizną”, „Mucha”, „Zapach kobiety”, „Vanilla Sky”, „Suspiria”, „Ocean’s Eleven”, „Coś” (z 1984 r.), „Casino Royale”, „Narodziny gwiazdy”. Na pozór trudno znaleźć wspólny mianownik wszystkich wymienionych produkcji, ale prawda jest banalnie prosta. To wszystko remaki, czyli filmy nakręcone lub stworzone na nowo.
Remakiem zazwyczaj nie jest ponowna adaptacja tego samego materiału źródłowego (np. „Diuna”), a utwór stworzony ponownie na podstawie tego samego lub nieznacznie zmienionego scenariusza. Już za chwilę będziemy mogli sprawdzić, czy Jake Gyllenhaal lepiej sprawdzi się w roli Daltona niż Patrick Swayze, a właśnie „Road House” to sztandarowy przykład remake’u.
Z remake’ami i rebootami (restartami serii np. o superbohaterach) jest taki problem, że nie zawsze są potrzebne. Ale w Hollywood moda na remaki nie mija i nie zdziwiłbym się gdyby w końcu powstała stosowna kategoria oscarowa dla tego typu produkcji.
I choć remaki wcale nie są jakąś dewiacją, a w kinie istnieją od zawsze, to w ostatnich latach wyrastają jak grzyby po deszczu. Dlaczego? Czy to tylko zwykły skok na kasę twórców? A może nasza tęsknota za tym, co było? Przyjrzyjmy się mechanizmom, jakie decydują o sukcesach i porażkach remake’ów.
Kino ma charakter cykliczny
Na Reddicie roi się od ludzi, którzy mają dość trendu ponownego opowiadania tej samej historii. Wcale mnie to nie dziwi, bo dzisiaj „scenariusz oryginalny” w Hollywood brzmi jak egzotyczny owoc, którego posmakować mogą tylko nieliczni. Podczas gdy adaptacje książek lubimy, tak nachalne remaki i rebooty wielu po prostu irytują.
Po co było ruszać rewelacyjnego „Ben Hura” z 1959 r. z Charltonem Hestonem w roli głównej i wypluć w 2016 r. gniota z Jackiem Hustonem (uwielbiam jego Richarda Harrowa w „Zakazanym imperium”)? Po co w 2011 r. tracić czasu na „Coś”, skoro wersję z 1982 r. z Kurtem Russellem do dziś przyjemnie się ogląda? Po co nam kolejny „Kruk”, skoro najwięksi fani już teraz wiedzą, że Bill Skarsgård nigdy nie zastąpi Brandona Lee? Czy to oznacza, że w Hollywood skończyła się kreatywność?
Remaki to nic innego jak dowód na cykliczność w kinie. Mimo iż miłośnicy klasyków dzisiaj chętnie sięgają po produkcje sprzed 20, a nawet 50 lat i czerpią z takich seansów satysfakcję, to dla większości widzów będą one niestrawne. Nie powinno to dziwić, bo zmieniają się czasy, zmieniają się gusty, a przede wszystkim – techniki realizacji filmów.
Przecież dzisiaj taka „Godzilla vs. Mechagodzilla II” z 1993 r. co najwyżej budzi uśmiech na twarzy, podczas gdy świeżutka „Godzilla Minus One” to jeden z najlepszych filmów o potworach wszech czasów. Ale za 20-30 lat pewnie trzeba będzie zrewidować tę opinię. I tak w kółko.
Aktualizując narrację, efekty wizualne i znaczenie kulturowe, poprzez remaki twórcy filmowi mogą wypełnić lukę między różnymi pokoleniami kinomanów.
Dla Hollywood remake to bezpieczny wybór. Nie trzeba promować nowej marki, skoro widzowie ją dobrze znają lub choćby kojarzą. Nie trzeba przekonywać, że dany obraz będzie nową jakością, bo od strony technologicznej tak zapewne będzie. Nie trzeba uruchamiać machiny marketingowej, bo skoro Twój tato zachwycał się „Krukiem” z 1994 r., to trzeba przekonać się, jak ta historia sprzeda się 30 lat później.
W ten sposób wytwórnie poruszają emocjonalne struny, jakie łączą widzów ze swoimi ulubionymi postaciami, jednocześnie odwołując się do uczucia nostalgii, którym wszyscy od czasu do czasu lubimy się odurzać. To nie jest bynajmniej lenistwo ze strony studiów produkcyjnych, a przemyślana, zdrowa logika finansowa.
Disney wskazał drogę
Aby poczuć „wartość” remake’ów, wystarczy spojrzeć na model Disneya. Praktycznie każdy ich animowany hit sprzed lat doczekał lub doczeka się wersji aktorskiej. Wiele z nich to naprawdę niezłe pozycje („Dumbo” czy „Aladyn”), ale część wydaje się zupełnie niepotrzebna („Mała syrenka”). Ale co z tego, skoro osoby, które zachwycały się przygodami Mowgliego czy Simby kilkanaście lat temu, teraz mają swoje dzieci i chciałyby doświadczyć tego ponownie. Jest popyt, to jest podaż.
Dla Disneya model remake’u jest oczywisty, a wspomniana „cykliczność” jest dobrze widoczna. Nikt tu niczego nie kopiuje i nie plagiatuje, bo studio restartuje swoje własne projekty, więc nie musi wydawać ogromnych kwot na prawa własności intelektualnej do tytułów z innego miejsca.
Disney może po prostu spojrzeć na swoją bogatą listę filmów animowanych i powiedzieć po prostu: Ok, w tym roku robimy aktorską „Vaianę” i „Lucę”. Ludzie to łykną, bo skoro animacja była dobra, to dlaczego wersja z aktorami miałaby nie dojechać? Myślę, że gdyby Apple czy Netflix dysponowali równie pokaźną biblioteką hitów sprzed lat, to też zdecydowaliby się na taki model.
Wracając do ukochanych historii, twórcy filmowi mogą wykorzystać pulę istniejących fanów, a jednocześnie przyciągnąć nowych widzów, co skutkuje znacznymi zyskami ze sprzedaży biletów i przedłużeniem potencjału franczyzowego.
Warto jednak zaznaczyć, że remake nigdy nie jest wierną kopią już raz opowiedzianej historii. Zawsze odgrzebanie istniejącego scenariusza wyzwala skrywane pokłady kreatywności u twórców, często pozwalając im rozwinąć skrzydła. Dlatego właśnie wiele remake’ów jest lepszych od oryginałów (choćby „Ocean’s Eleven”) i opowiada historię, która z jakichś powodów nie przebiła się do mainstreamu.
Bez gwarantowanych pieniędzy za każdą „sprawdzoną” historię, studio nie dostanie finansowania na odważniejsze produkcje. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest A24, którego każdy film to hit.
Jak stworzyć idealny remake?
Wcale nie jest łatwo zrobić dobry remake. To, że coś się udało raz, wcale nie oznacza, że odniesie sukces też w innej epoce. Za wszystkimi dobrymi filmami tego typu kryje się złożony proces twórczy, obejmujący planowanie, badanie i delikatną równowagę między poszanowaniem oryginalnego materiału a wprowadzeniem świeżego punktu widzenia.
Konieczne jest dobre poznanie oryginalnego dzieła i zidentyfikowanie wszystkich elementów, które zadecydowały o jego sukcesie. Taka analiza stanowi podstawę do stworzenia świeżej wizji, przy jednoczesnym zachowaniu esencji oryginału.
Bardzo ważne jest nie tylko wybranie odpowiedniego reżysera, ale także casting. Tutaj dobrym przykładem jest genialny „Vanilla Sky” Camerone’a Crowe’a z 2001 r., który jest remakiem hiszpańskiego „Otwórz oczy” Alejandro Amenábara z 1997 r. Mimo iż oba filmy dzielą zaledwie 4 lata, to oferują one inne spojrzenie (przede wszystkim kulturow ) na zasadniczo „tę samą”, mocno filozoficzną historię.
David Aames w wykonaniu Toma Cruise’a to moim zdaniem jedna z jego najlepszych ról, a pojawienie się w obu filmach Penélope Cruz pięknie spina klamrą obie opowieści (warte obejrzenia). „Vanilla Sky” jest dla mnie przykładem remake’u idealnego i pokazem tego, że „amerykanizacja” wcale nie musi zepsuć udanego dzieła.
Na innym biegunie jest natomiast beznadziejna „Linia życia” z 2017 r., która jest remakiem świetnego thrillera Joela Schumachera z 1990 r. i nawet piękna Nina Dobrev nie ratuje tego widowiska. To pokazuje, że nie każdy remake jest trafiony, a o sukcesie decyduje mieszanka dobrego zrozumienia tematu, dobrej realizacji i trafienia w gusty widzów.
Postęp technologiczny jest ważny dla jakości remake’ów, ale nie kluczowy. Weźmy choćby taki „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” Scotta Derricksona z 2008 r. Mimo iż naszpikowany efektami specjalnymi i w wielu momentach piękny wizualnie, to film był tylko pustą wydmuszką i nie oddał głębi klasyka z 1951 r.
Co przyniesie przyszłość? Chociaż niektórzy mogą mieć obawy dotyczące stagnacji twórczej i osłabienia oryginalności, trend tworzenia remake’ów w najbliższych latach na pewno nadal będzie eksplorowany. Nie ma nic piękniejszego niż tchnięcie życia w zapomnianą i zakurzoną historię, a remaki właśnie taką filmową reinkarnację umożliwiają.
To również warto przeczytać!
- „Szogun” to serial, który wszyscy chwalą, ale nie ma co się dziwić
- Czy „Władcy przestworzy” są lepsi od „Kompanii braci”? Nie, ale i tak warto zobaczyć ten serial
- Wszyscy zachwycają się nowym „Awatarem”, a 10 lat temu był lepszy serial
- Pierwszy sezon „Detektywa” ma 10 lat, ale to wciąż arcydzieło. Jak to możliwe?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
- Dlaczego tak bardzo fascynują nas mordercy w filmach i serialach?
- „Gen V” to panaceum na przekoloryzowany i nudny MCU
- Niech żyje Król Potworów. Godzilla w życiowej formie
- Quo vadis, MCU? Superbohaterowie na rozdrożu
- „Fundacja”, czyli „Gra o tron” w kosmosie. Wybitny serial SF, którego prawdopodobnie nie oglądasz
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.