„Sugar” to nowy serial z Colinem Farrellem, który można oglądać na Apple TV+. Na pozór klasyczna historia detektywa poszukującego zaginionej dziewczyny z odcinka na odcinek odsłania przed nami swoje prawdziwe wnętrze. Tu nic nie jest takie, na jakie wygląda, a John Sugar zyskuje przy bliższym poznaniu.
Bardzo lubię Colina Farrella, więc nawet nie zastanawiałem się, czy oglądać nowy serial z jego udziałem. Trailery przed zbliżającą się premierą obiecywały historię detektywa, który „nie lubi przemocy” i dostaje zlecenie odnalezienia wnuczki wpływowego producenta filmowego, polaną sosem bliżej nieokreślonej „tajemnicy”. Serial, jakich do tej pory było wiele, więc czy warto zawracać sobie nim głowę? Ale ponieważ jest to produkcja oryginalna Apple TV+, „Sugar” nie jest zwyczajnym serialem kryminalnym.
Jeżeli oglądaliście genialne „Rozdzielenie”, to zapewne pamiętacie uczucie konsternacji, które towarzyszyło Wam podczas odkrywania wraz z Markiem S. tajemnic Lumon. Z serialem „Sugar” jest podobnie, a poszukiwania zaginionej Olivii zaprowadzą detektywa (i nas przy okazji) w bardzo egzotyczne rejony.
Nie wiem, jak skończy się ta historia (zostały dwa odcinki pierwszego sezonu) ani czy będzie ona kontynuowana (mam wielką nadzieję), ale już teraz mogę powiedzieć, że „Sugar” to jeden z najoryginalniejszych seriali tego roku. Czym mnie zachwycił? Zacznijmy od początku.
(Nie)zwykły detektyw w L.A. Noir
„Sugar” we wszystkich mediach był reklamowany jako serial detektywistyczny i trudno mi znaleźć współczesną produkcję, która lepiej pasowałaby do tego terminu. Jazz, Los Angeles, zaginięcie wnuczki znanego producenta filmowego, elegancki detektyw – to wszystko wygląda jak klisze klasycznego noir z lat 40. i 50. ubiegłego wieku przeniesione do współczesności. Nie chodzi bynajmniej o bezmyślne powielanie schematów, a o wykorzystywanie właściwych wzorców do zbudowania czegoś nowego.
Już pierwsze sceny dużo mówią nam o kierunku, w którym zmierza serial. Johna Sugara poznajemy w Tokio podczas pracy nad sprawą porwania członka rodziny Yakuzy. Sekwencja jest czarno-biała i ma nas wprowadzić w odpowiedni nastrój – wygląda, jakby ktoś wyciął ją ze starego filmu. Jeszcze w Japonii widzimy, że Sugar nie jest „zwyczajnym” detektywem – mówi biegle w wielu językach, a przy tym ma niesamowity refleks. „Znajduję ludzi – tym się zajmuję”, jak sam mówi i wierzymy mu, że jest w tym świetny.
Po kilku minutach akcja przenosi się do słonecznego Los Angeles, gdzie Sugar – wbrew sugestiom swojej współpracowniczki Ruby – przyjmuje kolejną sprawę. Chodzi o zaginięcie Olivii Siegel, wnuczki wpływowego producenta filmowego, byłej narkomanki i feministki, która dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Sugar przyjmuje zlecenie bez namysłu, gdyż Olivia przypomina mu jego siostrę (nie wiemy, co się z nią stało).
Powiedzieć, że Sugar to ekscentryk, to jak nic nie powiedzieć. Jeździ chevroletem corvette z lat 70. ubiegłego wieku, nie lubi używać broni, mieszka w drogim hotelu i uwielbia alkohol, ale nie może się nim upić, bo cierpi na rzadkie schorzenie genetyczne, które sprawia, że metabolizuje go znacznie szybciej niż inni ludzie. Tak to przynajmniej tłumaczy.
Sugar jest miłośnikiem kina, co sam wielokrotnie podkreśla, co twórczy wykorzystali do genialnego – moim zdaniem – zabiegu polegającego na raczeniu nas wstawkami z klasyków kina, np. „Vertigo” czy „Dama z Szanghaju”. Tych jest naprawdę sporo, ale pasują one idealnie do koncepcji samego serialu. Nie są nachalnymi przerywnikami, a świetnym komentarzem do tego, co dzieje się na ekranie.
Sprawa, za którą zabiera się John, jest dużo bardziej skomplikowana, niż na początku mu się wydawało. Rodzina Siegelów, której dotyczy, nie jest „jak z obrazka” – dużo tu toksycznych relacji, żali i niespełnionych oczekiwań. Ten balon życiowych frustracji w końcu pęka, raniąc wiele postronnych osób. Wydaje mi się, że to świetna satyra na współczesne Hollywood i obecne w nim „rodziny aktorskie”, które w wielu przypadkach są równie zepsute, co Siegelowie.
Detale, które robią klimat
Colin Farrell w roli Johna Sugara jest genialny. Mimo iż uwielbiam go w roli Padraica w „Duchach Inisherin” i Sonny’ego Crocketta w „Miami Vice”, to mam wrażenie, że rola Sugara była mu pisana. Jest w niej bardzo autentyczny, a przy tym doskonale brzmi jego głos zza kulis, pełniący rolę narratora. Jest w tym nawet lepszy niż David Duchovny w „Californication”.
Odcinki „Sugar” mają po 35-40 minut długości, co bardzo dobrze sprawdza się w tej historii. Oczywiście, gdyby twórcy chcieli jakoś sztucznie „wydłużyć” sam serial, pewnie bez problemu mogliby dorzucić po 5-10 minut do każdego odcinka, ale to mogłoby negatywnie wpłynąć na dynamikę akcji. „Sugar” przyjemnie obejrzeć do popołudniowej kawy czy lunchu.
Przez pierwsze 4-5 odcinków „Sugar” ogląda się jak klasyczny kryminał, hołd dla starego Hollywood. W tej płaszczyźnie serial stworzony przez Marka Protosevicha nie zawodzi i oferuje wiele ciekawych, mniejszych lub większych zwrotów akcji, które popychają śledztwo do przodu. Gdybym miał porównać go do jednej kryminalnej produkcji, byłyby to „Tajemnice Los Angeles”, o których John Sugar wspomina też w jednym z odcinków.
No i jest ten wspaniały twist fabularny, który albo pokochacie, albo znienawidzicie. Jeżeli dobrnęliście do szóstego odcinka, to dobrze wiecie, co mam na myśli. Jeżeli jesteście dobrymi detektywami, to mogliście „coś” podejrzewać, bo twórcy subtelne wskazówki rzucali nam już od pierwszego odcinka i w pewnym momencie dało się połączyć wszystkie kropki.
Ja to kupuję, ale wierzę też, że będzie spore grono osób, które wykruszy się przed finałem lub wręcz poczują się „oszukani”. Pamiętajcie jednak, że „Rozdzielenie” też nie było w istocie tym, czym na początku się wydawało. Apple po prostu lubi bawić się konwencją i mieszać gatunki swoich seriali, co mnie akurat bardzo pasuje.
„Sugar” to serial, który daje mnóstwo frajdy na wielu płaszczyznach: detektywistycznej zagadki, świetnego klimatu kina noir, rewelacyjnego Colina Farrella i pięknie wystylizowanych kadrów. Nie jest to pozycja dla każdego, ale ja jestem nią zauroczony.
To również warto przeczytać!
- Serialowy „Wiedźmin” skończy się po 5. sezonie. To dobra wiadomość
- „Fallout” to majstersztyk. Ten serial można polecić każdemu!
- „X-Men ’97” to granie na nostalgii, ale właśnie tego potrzebowaliśmy
- „Szogun” to serial, który wszyscy chwalą, ale nie ma co się dziwić
- Czy „Władcy przestworzy” są lepsi od „Kompanii braci”? Nie, ale i tak warto zobaczyć ten serial
- Wszyscy zachwycają się nowym „Awatarem”, a 10 lat temu był lepszy serial
- Pierwszy sezon „Detektywa” ma 10 lat, ale to wciąż arcydzieło. Jak to możliwe?
- Alan Ritchson lepszy niż Tom Cruise. W czym tkwi fenomen serialu „Reacher”?
- „Gen V” to panaceum na przekoloryzowany i nudny MCU
- „Fundacja”, czyli „Gra o tron” w kosmosie. Wybitny serial SF, którego prawdopodobnie nie oglądasz
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.