Świat filmu otworzył oczy szeroko ze zdziwienia, gdy media poinformowały, że Chris Evans wraca do MCU. Czy to dobra decyzja, czy też może akt desperacji?
Hollywood nie zna umiaru w eksploatacji nostalgii. To przemysł, który dawno już zamienił się w fabrykę sentymentów, a my – widzowie – z niegasnącą pasją konsumujemy te same historie, bohaterów i schematy.
Informacja o powrocie Chrisa Evansa do MCU (jako Kapitana Amerykę?) w zapowiadanym filmie „Avengers: Doomsday” to kolejny przykład niezdrowego recyklingu popkultury.
Marvel Studios, jak wielki statek dryfujący bez celu, desperacko próbuje na nowo uchwycić złote czasy, gdy Steve Rogers i Tony Stark byli kręgosłupem całego uniwersum. Ale czy to faktycznie szansa na odrodzenie, czy może raczej symptom twórczej stagnacji?
Zakładnicy nostalgii
MCU, które przez ponad dekadę zdominowało światowe kina, z każdym kolejnym filmem zdaje się oddalać od dawnej świetności. Faza 4 i 5, mimo kilku przebłysków, jak „Deadpool & Wolverine” czy serial „Loki”, to w dużej mierze produkty masowej produkcji – zapomniane szybciej, niż trwa ich kampania promocyjna.
Niestety, filmy takie jak „Eternals” czy „Ant-Man i Osa: Kwantomania” nie spotkały się z entuzjazmem. Krytyka często wskazuje na chaotyczną narrację i brak charyzmy nowych postaci, co doprowadziło do obniżenia zainteresowania MCU.
Chris Evans i Robert Downey Jr., których postaci zostały uśmiercone lub „wycofane”, pozostają symbolem złotych czasów Marvela. Powrót tych aktorów – choć potencjalnie ekscytujący – pokazuje, że studio nie potrafi uwolnić się od własnej przeszłości. W teorii MCU to wszechświat pełen nieograniczonych możliwości narracyjnych, w praktyce jednak nieustannie wraca do tych samych motywów.
Smutne jest to, że Marvel ma cały wachlarz postaci, które wciąż czekają na swoje pięć minut: Nova, Moon Knight, Miracleman, Captain Britain, Ka-Zar, Sentry. Czy naprawdę konieczne jest wskrzeszanie tych, którzy swoją misję już zakończyli?
Komiksy od zawsze były i do dzisiaj są kopalnią świeżych pomysłów, lecz filmy zdają się uparcie krążyć wokół tych samych wątków. To, co kiedyś było innowacyjne, dziś staje się bezpiecznym wyborem dla studia w obliczu spadających wyników finansowych.
Chris Evans – od bohatera do…
Chris Evans, znany z roli Steve’a Rogersa (Kapitana Ameryki) w MCU, wielokrotnie podkreślał, jak ważna była dla niego ta postać. Po zakończeniu historii Rogersa w „Avengers: Koniec gry”, aktor wyraził obawy przed powrotem, tłumacząc, że chce zachować wyjątkowość tej roli.
Jak sam przyznał, powrót do MCU musiałby być „perfekcyjny” i dobrze przemyślany, aby nie naruszyć wartości, jaką przyniosły poprzednie filmy. Evans uważa, że jego historia w MCU została pięknie zamknięta i „otwieranie jej na nowo” mogłoby być ryzykowne. Zgadzam się z nim w stu procentach. Ale jednak pieniądze nie śmierdzą…
Decyzja o powrocie Chrisa Evansa może być równie dobrze interpretowana jako gest desperacji z jego strony. Po opuszczeniu MCU aktor nie zdołał odnaleźć swojego miejsca w świecie kina. „Gray Man”, choć kosztowny, okazał się filmem przeciętnym i szybko zapomnianym. Romantyczna komedia „Randka, bez odbioru” została dosłownie zghostowana przez widzów, a „Czerwona Jedynka” to przyjemne kino familijne na raz.
Chris Evans, który odszedł z MCU na własnych warunkach, z myślą o eksplorowaniu bardziej wymagających ról, powraca teraz w okolicznościach sugerujących zawodowe rozczarowanie. Czy MCU jest dla niego jedynym sposobem na przypomnienie o sobie widzom? Jeśli tak, to czy jego powrót nie zaszkodzi zarówno jego wizerunkowi, jak i integralności uniwersum?
A może to znak, że nawet największe gwiazdy stają się zakładnikami ról, które uczyniły je sławnymi? Pomysł, aby wrócił „zły” Steve Rogers z alternatywnej rzeczywistości, wydaje się interesujący, ale czy rzeczywiście pasuje do przesłania bohatera, który symbolizował moralną siłę i niezłomność?
Czy widzowie zaakceptują taką zmianę, czy może odebranie tej postaci jej etosu jeszcze bardziej zaszkodzi wizerunkowi Marvela?
Dwa razy do tej samej rzeki? Nie polecam
Powroty wielkich gwiazd na ekrany kin to broń obosieczna. Z jednej strony mogą wzbudzić nostalgię, przyciągnąć widzów, którzy z sentymentem wspominają dawne czasy, i tchnąć nowe życie w zmęczoną markę. Z drugiej – niosą ze sobą ryzyko rozczarowania, jeśli historia nie spełni oczekiwań albo jeśli sam powrót zostanie odebrany jako ruch czysto komercyjny, pozbawiony kreatywnej wizji.
Przykładów jest wiele, zarówno tych, które zakończyły się sukcesem, jak i tych, które lepiej byłoby zostawić w przeszłości. Harrison Ford jako Indiana Jones w „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” to przykład, który idealnie obrazuje, jak nostalgia może stać się pułapką. Chociaż sam Ford pokazał, że wciąż potrafi udźwignąć charyzmę kultowej postaci, film nie zdołał dorównać legendzie oryginalnych części.
Krytycy zgodnie wskazywali, że mimo obecności ikonicznego bohatera, całość była bardziej wymuszona niż autentyczna. Czy to naprawdę był triumf powrotu, czy raczej smutny dowód na to, że czasami nie warto ponownie otwierać zamkniętego rozdziału?
Podobnie było z Arnoldem Schwarzeneggerem w „Terminator: Genisys” czy później w „Terminator: Mroczne przeznaczenie”. O ile pierwsze filmy z tej serii były absolutnymi kamieniami milowymi science fiction, o tyle kolejne próby ożywienia marki były krytykowane za brak oryginalności i powielanie starych schematów.
Nawet obecność Schwarzeneggera, który wrócił jako T-800, nie wystarczyła, by odzyskać dawny blask. Przeciwnie, dla wielu widzów powroty te były wręcz bolesnym przypomnieniem, jak bardzo dana seria straciła na znaczeniu.
Są jednak wyjątki. Patrick Stewart jako Jean-Luc Picard w serialu „Star Trek: Picard” zdołał nie tylko odświeżyć postać, ale także wprowadzić ją w nowe, emocjonalnie głębsze wody. To przykład powrotu, który zyskał uznanie dzięki odważnej reinterpretacji ikony popkultury. Nie był to prosty recykling przeszłości, ale próba rozwinięcia postaci w sposób, który rezonuje z widzami na nowym poziomie.
Co jednak odróżnia powrót Patricka Stewarta od powrotu Evansa czy Downeya Jr. w MCU? Narracja. Stewart powrócił w ramach historii, która była o nim – jego przeszłości, błędach, starzeniu się i próbie pogodzenia z własną spuścizną.
Z kolei powroty w MCU, zwłaszcza w kontekście filmu „Avengers: Doomsday”, wydają się być bardziej desperackim zabiegiem niż przemyślaną decyzją artystyczną. Chris Evans czy Robert Downey Jr. mają być bardziej „narzędziem” do przyciągnięcia widzów niż bohaterami z pełnoprawną, rozwijającą się historią.
Nie można też zapominać o innym aspekcie powrotów: zmęczeniu materiału. Widzowie mogą mieć dość oglądania tych samych postaci w coraz mniej przekonujących sytuacjach. Tony Stark zginął w sposób heroiczny, zamykając swoją historię w MCU. Steve Rogers oddał tarczę i wybrał życie, którego zawsze pragnął. Czy naprawdę powinniśmy odwracać te narracyjne decyzje tylko po to, by ponownie zobaczyć ulubionych aktorów? Każdy kolejny powrót rozmywa siłę oryginalnych pożegnań i odbiera im emocjonalny ciężar.
Czy to w ogóle może się udać?
Na koniec warto zadać pytanie: czy nostalgiczne powroty mogą jeszcze działać w epoce, kiedy widzowie mają dostęp do praktycznie całej historii kina i mogą wracać do klasyków w dowolnym momencie? Czy warto ryzykować naruszenie mitu, by stworzyć coś nowego, czy może lepiej pozwolić wspomnieniom żyć własnym życiem?
Powrót Evansa to akt desperacji zarówno dla Marvela, jak i dla samego aktora. Jak powiedział Heraklit: „Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki”. Może warto, aby zarówno Chris Evans, jak i Marvel pozwolili tej rzece płynąć dalej, szukając nowych dróg i bohaterów. W przeciwnym razie może okazać się, że utoną w odmętach desperacji i niedziałającej już na widzów nostalgii.
To również warto przeczytać!
- Biegaj Tom nawet do setki, ale czasu nie oszukasz. Koniec serii „Mission: Impossible”
- Czy wszystko, czego dotknie studio A24, zamienia się w złoto?
- Ostatni krzyk Koloseum. „Gladiator 2” w cieniu oryginału
- Pingwin wcale nie potrzebuje Batmana. Ten serial to prawdziwa perełka
- „Megalopolis”, czyli gigant na glinianych nogach i koszmar dla widza
- „Joker: Folie à Deux” to cios dla fanów komiksów. Szaleństwo we dwoje się nie udało
- „The Boys” wciąż w formie, ale cieszę się, że ten serial się kończy
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Dodaj komentarz